Header Image

Zgiełk czasu - Julian Barnes

"Zgiełk czasu" to z pozoru zapis curriculum vitae Dymitra Szostakowicza, a z pozoru dziennik duszy, swoisty strumień świadomości nawzajem przenikających się głosów narratora i samego kompozytora. Ciężko rozgraniczyć pojedynczy głos w tym dwugłosie - co dzieje się w duszy a co dzieje się "obok".


Wiele ze zdań Barnesa jest wspaniale cytowalna, niemal stoi w swej mądrości w opozycji do internetowych truizmów przypisywanych pewnemu brazylijskiemu pisarzowi. Np. "Ironia, kiedy zatracasz jej poczucie, ścina się w sarkazm. I co z niej wtedy? Sarkazm to ironia, która straciła duszę."

Życie i twórczość Szostakowicza (to brzmi niemal jak tytuł tematu w Wielkiej Grze!) przypada na okres stalinizmu. Jedynie słuszna partia rozwiązuje organizacje i przejmuje kontrolę nad wszystkimi aspektami życia. Partią rządzą ignoranci, bo tych co bardziej inteligentnych pozbywa się pod byle pretekstem. W kraju panuje terror. Ludzie znikają, a "mięsożerna", jak pisze Barnes, partia sięga po więcej mięsa.

I właśnie w tym czasie triumfy święci opera Szostakowicza "Lady Makbet mceńskiego powiatu". Triumf - aż do czasu, kiedy Słońce Narodu, sam Józef Wissarionowicz nie zjawia się w loży. Nazajutrz "Prawda" donosi o obrazie partii, odsądza Szostakowicza od czci i wiary, nazywa go wrogiem ludu, a muzykę "kwakaniem". Od kiedy władza zaczęła ingerować nawet w muzykę "będą - pisze Barnes - dwa rodzaje kompozytorów: żywi zastraszeni i martwi." Totalitarna przemoc odziera ludzi z człowieczeństwa, zmienianie odwracalnie ich charaktery.

Szostakowicz komponuje. Nie są to już opery, ale symfonie podtrzymujące na duchu Człowieka Radzieckiego, a także muzykę do filmów dla mas. Publikuje w prasie - co prawda nie są to jego słowa, jego przemyślenia, lecz on się pod tym podpisuje. Władza bawi się z nim jak kot z myszką.

Powieść Barnesa to nie tylko biografia, ale i wiwisekcja tyranii - w odróżnieniu od "potworów" Szekspira, te prawdziwe nie miały "wątpliwości, złych snów, wyrzutów sumienia, poczucia winy".

Czy jest zatem "Zgiełk czasu" porterem człowieka słabego, czy złamanego przez system? A może jednak biografią oportunisty?


Tytuł: Zgiełk czasu
Autor: Julian Barnes
Tytuł oryginalny: Noise of time
Tłumaczenie: Dominika Lewandowska-Rodak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Świat Książki
Rok wydania: 2017
Opis fizyczny: 224 strony, okładka twarda
Gatunek: powieść
UKD: 821.111-3

Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry - Reni Eddo-Lodge

Brytyjska dziennikarka i blogerka, Reni Eddo-Lodge porusza w książce wciąż aktualny temat rasizmu, oraz przywilejów, których większość społeczeństwa sobie nie uświadamia. "Przestałam wdawać się w dyskusje z białymi na temat rasy. Nie wszystkimi białymi, lecz tylko z ogromną większością, która nie chce przyjąć do wiadomości istnienia rasizmu strukturalnego i jego symptomów. "

 
DLACZEGO NIE ROZMAWIAM JUŻ Z BIAŁYMI O KOLORZE SKÓRY - RENI EDDO-LODGE


Eddo-Lodge pisząc o rasizmie strukturalnym opisuje jego "negatywne wpływanie na szanse życiowe". Daje wiele przykładów na nieuświadomioną niechęć do np. czarnoskórych kandydatów na jakieś stanowisko, osoba o "białym" nazwisku ma większe szanse niż ta o nazwisku "czarnym", choć obie mogą mieć takie same kwalifikacje. "Rasizm - pisze Eddo-Lodge - jest wbudowany w konstrukcję naszego świata. Potrzebne jest nam zbiorowe przedefiniowanie tego, co znaczy być rasistą, jak przejawia się rasizm i co musimy zrobić, aby położyć mu kres.


Czym jest mianowicie rasizm strukturalny? To, według raportu cytowanego przez autorkę "zbiorowe zaniechanie przez instytucje świadczenia usług na odpowiednim poziomie profesjonalizmu osobom ze względu na ich kolor skóry, kulturę bądź pochodzenie etniczne. Można go dostrzec bądź wykryć w działaniach, postawach i zachowaniu, które noszą znamiona dyskryminacji, powodowanych nieuświadomionymi uprzedzeniami, ignorancją, bezmyślnością oraz przypisywaniem osobom pochodzącym z mniejszości etnicznych krzywdzących rasistowskich stereotypów."


Jako jawny przykład rasizmu przytacza sprawę śmierci Stephena Lawrance'a, czarnoskórego nastolatka zakatowanego przez białych wyrostków. Niestety, nie trzeba sięgać do kronik kryminalnych, ponieważ co i rusz przez media przetacza się dyskusja o jawnie rasistowskim zabarwieniu, tak jak ta niedawna dotycząca obsadzenia w roli teatralnego wcielenia Hermiony czarnoskórej aktorki, bądź ciemnoskóra Ciri, która miałaby się pojawić w Netflixowym Wiedźminie.


"Białe dzieci uczone są >>nie zauważać<< rasy, natomiast dzieci o innym kolorze skóry uczone są - często bez podania przyczyny - że jeśli pragniemy odnieść sukces, musimy starać się dwa razy bardziej, niż nasi biali koledzy." I jak podkreśla autorka: "niezauważanie rasy nie przyczynia się do destrukcji rasistowskich struktur". Powinniśmy sobie więc uprzytomnić, na czym polega problem i nie zamiatać go pod dywan. Autorka bacznie przygląda się kwestii rasizmu strukturalnego, przytacza statystyki, mnoży przykłady, a rasizm w Anglii jak był tak jest. I śmiem twierdzić, że nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w z pozoru homogenicznej Polsce. Jedynym lekarstwem na ignorancję jest wiedza - książka Reni Eddo-Lodge powinna być szeroko omawiana w szkołach na lekcji wychowawczej; będę ją polecała każdemu, komu wydaje się, że ten problem go nie dotyczy.


P.S. Książka dostępna również w akcji: czytaj.pl

Lesbos - Renata Lis

Głównym tematem esejów “Lesbos” jest życie przeplatające się ze sztuką, stanowiące jej uzupełnienie, a także nieśmiała nobilitacja miłości safickiej. 

Badaczka kultury, Renata Lis w swojej najnowszej książce przywołuje postać greckiej poetki, Safony. Starożytna pieśniarka jest tu elementem scalającym i impulsem do ukazania współczesnych literatek – Sofii Parnok, Anny Kowalskiej oraz Janette Winterson.


Książka wpisuje się w nurt odbrązawiania odmienności oraz myślenia antywykluczeniowego. Jak autorka przyznała podczas spotkania z publicznością - książka wykracza poza dyskurs tożsamościowy. 

Nie umiem zebrać myśli po tej lekturze, choć klaruje mi się wspólny element scalający poetki, pisarki i wielokrotnie gwałcone uchodźczynie z obozu w Lesbos. Coś, co dotknęło opisane przez Lis kobiety oraz te, zapomniane, zagubione w mrokach dziejów to zakłamywanie historii. Jak pisze Renata Lis, Safonę “podzielono” nawet na dwie postaci i oddzielono jej poezję od życia prywatnego, czyniąc z niej poetkę oraz kurtyzanę (z alternatywą, nie koniunkcją - “lub” nie “i”). Niemal nieznana książka Anny Kowalskiej “Biała róża” jest “niewyartykułowaną powieścią o polskiej Safonie, która próbuje krzyczeć o swoim istnieniu, ale głos więźnie jej w gardle”. Dzienniki Kowalskiej oraz jej przebogata korespondencja z jej wieloletnią partnerką, Marią Dąbrowską nadal są niedostępne i marne szanse na ich publikację.

Śmierć Komandora T. 1 - Haruki Murakami

"Śmierć Komandora Tom 1. Pojawia się idea" to powieść niespieszna, a narracja pierwszoosobowa nadaje jej charakteru gawędy. Odniosłam wrażenie, że najbliżej Komandorowi do "Kroniki Ptaka Nakręcacza" oraz trylogii "1Q84". Oczywiście mamy tu typowe dla autora elementy, takie jak górska samotnia, schludny bohater-everyman (nie wiedzieć czemu zawsze tak myślę o jego bohaterach - że są schludni, być może to przez opisy prania, sprzątania, gotowania, etc.). Są silnie obecne również elementy surrealistyczne, jak mówi piłkarski klasyk, stałe fragmenty gry. 


Niektórzy mogą uznać powieść, za niezwykle nudną, ale fani japońskiego pisarza poczują się jak w domu – do takich fanów należę i ja. Chociaż być może porównanie z trylogią jest na wyrost (brak tu chociażby wątku miłosnego), to jednak spodziewam się po kolejnej części pogłębienia zaznaczonych wątków. Dokładnie takiej książki potrzebowałam w tej chwili, czegoś, przy czym mogę odetchnąć, co pozwoliło mi wrócić do świata, do którego dawno nie zaglądałam, ale który noszę gdzieś w sobie. 

Gdyby nie elementy realizmu magicznego, Śmierć Komandora byłaby dość zwyczajną powieścią obyczajową, jednakże małe śledztwo, w którym bierze udział bohater zasiało ziarnko dreszczyku przygody. Fabuła zaczęła mnie intrygować z rozdziału na rozdział coraz bardziej i mimo iż nie ma tu zaskakujących plot twistów, akcja nabiera tępa i staje się coraz bardziej frapująca!

Miło spędziłam czas podczas lektury i chętnie przeczytam drugą część, która już widnieje w zapowiedziach, a której premię przewidziano na – uwaga - 28 listopada! 

Mam tylko taką małą uwagę na koniec - dostałam egzemplarz już gotowy, nie szczotkę, a znalazłam przynajmniej trzy literówki. 

Więcej o powieściach Japończyka możecie przeczytać na mojej stronie:
http://setna-strona.blogspot.com/Haruki_Murakami

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu MUZA.

Rzeczy, których nie wyrzuciłem - Marcin Wicha

"Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcina Wichy to książka-wydarzenie. Niestety, jak w przypadku jego poprzedniej książki (Jak przestałem kochać design) i tym razem – nie było między nami chemii...

Opis książki ze strony wydawnictwa Karakter:

Co zostaje po śmierci bliskiej osoby? Przedmioty, wspomnienia, urywki zdań? Narrator porządkuje książki i rzeczy pozostawione przez zmarłą matkę. Jednocześnie rekonstruuje jej obraz – mocnej kobiety, która w peerelowskiej, a potem kapitalistycznej rzeczywistości umiała żyć wedle własnych zasad. Wyczulona na słowa, nie pozwalała sobą manipulować, w codziennej walce o szacunek – nie poddawała się. Była trudna. Była odważna. 


W tej książce nie ma sentymentalizmu – matka go nie znosiła – są za to czułość, uśmiech i próba zrozumienia losu najbliższej osoby. Jest też opowieść o tym, jak zaczyna odchodzić pierwsze powojenne pokolenie, któremu obiecywano piękne życie.


Chociaż książka składa się z trzech części, mnie się ona układała w dwie zupełnie nie pasujące do siebie: pierwsza część książki (ogólnie książka składa się z trzech części, ale ja bym wyodrębniła dwie) składa się z dywagacji nad stratą Żydowskiej Matki – tu przyszła mi na myśl Żydowska Matka z “Kompleksu Portnoya” Philipa Rotha, a druga nad jej umieraniem. Pierwsza część jest napisana wyraziście, momentami przypominała zbiór esejów (i prawdopodobnie nimi była, ponieważ autor uprawia w Rzeczach recykling i czerpie z esejów i felietonów, które już zostały opublikowane); druga część to luźne przemyślenia nad odchodzeniem matki, szpitalne poczekalnie, formalności, “ciało i krew”. I ta druga część mnie zmęczyła - godziny oczekiwania na wypis, odwiedziny przy szpitalnym łóżku, wreszcie puste łóżko.


Bez sentymentalizmu, ale i bez emocji opisywane sytuacje sprawiły, że Rzeczy tylko się ode mnie odbiły, zamiast do mnie trafić. Czegoś tu zabrakło, jakiegoś ogniwa, które spoiłoby całość i nadało jej nowej jakości. Ja wiem, że Paszport Polityki, że Nike, ale ta książka kompletnie do mnie nie trafiła.

Znajduję tę książkę mało wyrazistą. Wręcz anonimową. Choć pod warstwami rozprawiania się ze śmiercią bliskiej osoby, Wicha przemyca także treści dotyczące odmienności i wykluczenia. Choć nie jest to tematem książki i nie wynika z jej konstrukcji, a jedynie jest problemem zasygnalizowanym.

Moja opinia na temat książki "Jak przestałem kochać design" z grudnia 2015 roku: 

Bardzo nie lubię wystawiać książkom negatywnych opinii, ale tym razem bardzo się zawiodłam. Cenię wydawnictwo Karakter za wydawanie chociażby Sontag i świetnych książek o architekturze. Kupiłam Jak przestałem kochać desing, bo lubię temat projektowania, historii przedmiotów sprzężonej z rysem socjologicznym i historią, lubię architekturę. Jednak już po kilku stronach byłam niezadowolona z tego, w jakim kierunku autor, Marcin Wicha, zmierza. Jedynie ciekawe, choć strasznie chaotyczne są rozdziały poświęcone polskiej szkole plakatu. Szkoda, bo taki temat samograj, jakim jest design z poprzedniej epoki został zmarnowany. Myśli się rwą, potem znienacka Wicha wraca do porzuconego tematu, jakby ktoś mu pomieszał kartki z maszynopisem. Chaos i zdawkowość. Pogarda dla społeczeństwa, poczucie wyższości, bo tata miał deskę kreślarską, a nie - dajmy na to - pracował przy montażu fiata?

Ale żeby nie było, że absolutnie nic nie wyniosłam z lektury: niedawno porządkowałam stare gazety (mając na myśli "stare" chodzi mi o Panoramy, Wykroje i in. z lat 1947-59!!!), trawiłam wówczas na artykuł o polskim plakacie właśnie. Sepiowe zdjęcia ukazujące Starowiejskiego przy układaniu pasjansa, Świerzy na tle plakatu z Fernandelem. Krótkie wywiady z obydwoma twórcami. I gdyby nie Wicha, chyba nie zwróciłabym na ten artykulik uwagi.


A.A. Milne. Jego życie - Ann Thwaite

„A.A. Milne. Jego życie” Ann Thwaite jest biografią ponadczasową, powstałą pod koniec lat 80-tych, pozbawioną zabarwienia emocjonalnego, tak dziś popularnego w XXI-wiecznym nurcie biograficznym. Cztery lata temu pisałam o książce Milne’a adresowaną do dorosłych czytelników „Dwoje ludzi”, i zarzekałam się że „niedługo sięgnę po jego biografię”. 


Alan Alexander Milne przyszedł na świat 18 stycznia 1882 w Londynie. Był najmłodszy z trojga rodzeństwa (najstarszy był Barry, który okazał się „czarną owca”, ze starszym o 1,5 roku Kenem Alan był niezwykle zżyty). 
Jego ojciec, John Vine Milne, był dyrektorem prywatnej szkoły dla chłopców, w której jednym z nauczycieli był H. G. Wells; Alan Milne w późniejszych latach korespondował z Wellsem. 
Milne po studiach pisywał lekkie humoreski, oraz dowcipne felietony ukazujące się na łamach pisma satyrycznego Punch. W latach dwudziestych określany był mianem najlepszego humorysty. 
Przed pierwszą wojną światową przyjął postawę pacyfistyczną, którą jeszcze pogłębiła wojna, nazywaną przez pisarza wprost „bezsensownym szaleństwem”. Milne uczestniczył w bitwie pod Sommą. 

Po wojnie poznał Daphne (wł. Dorothy De Selincourt), z która się ożenił. Daphne zdaniem niektórych „miała w sobie coś z pekińczyka”, lecz była niezwykle egzaltowana, posiadała zmysł estetyczny i nosiła się szalenie modnie. Choć wielu upatruje postać Daphne w Sylvii, bohaterki Dwojga ludzi, jednak Milne nie wzorował się na swojej żonie – Daphne była zawsze żywo zainteresowana pisarstwem męża. 

Milne przez całe lata dwudzieste z powodzeniem pisał sztuki teatralne, o czym dziś wielu nie ma pojęcia. Na swoim koncie ma również powieść detektywistyczną „Tajemnica czerwonego Domu”. Przez niemal całe swoje pisarskie życie miał nie lada szczęście i zawsze spod jego pióra wychodziły rzeczy poczytne; nie znosił krytyki. 
Christopher Robin był jego jedynym dzieckiem. Urodził się w 1920 roku, po siedmiu latach trwania małżeństwa Milne’ów. Chłopczyk mówił na siebie Billy Moon (Moon - dziecięce zniekształcenie Milne). Alan interesował się wychowaniem synka, był zazdrosny o nianię, Olive, której powierzono opiekę nad malcem. 

Jeszcze w czasach Puncha publikował humoreski o swojej bratanicy. Kiedy Billy był mały, powstał tomik „Kiedy byliśmy bardzo młodzi” zawierający zabawne wierszyki, z których kilka dotyczyło Christophera Robina. Postawa Milne'a wobec dzieci to „fascynacja pozbawiona sentymentalizmu”. 


„Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka” siłą rzeczy musiały powstać. Były nie tyle zapisem zabaw Christophera, co wyrazem tęsknoty za zabawami Alana z Kenem, umierającym wówczas na gruźlicę ukochanym bratem. Milne starał się uwolnić od etykietki pisarza dla dzieci, ale jego 4 książki (później powstał jeszcze jeden tom wierszy „Mamy już sześć lat”) dla najmłodszych sprzedawały się w ogromnych nakładach. Za sprawą opowiadanek o Misiu o Małym Rozumku Christopher Robin stał się sławniejszy niż pisarz i każdy chciał oglądać jego i sławne zabawki Krzysia. Dorothy Parker była zagorzała przeciwniczką Kubusia, czego nie omieszkała ukrywać – w jednej z recenzji nazwała książeczkę „ckliwą do zwymiotowania”. 

O ile przed przeczytaniem biografii Ann Thwaite nie miałam zdania o autorze, w miarę czytania odsłaniał się portret osoby pewnej siebie, o wyraźnych poglądach nacechowanych pacyfizmem, liberalizmem, a nawet feminizmem: "Milne zawsze uznawał całkowitą równość kobiet i mężczyzn", pisze autorka. W pracy „Peace with Honour” (Honorowy pokój) wydanej w 1934 roku (w 1934 roku odbył się słynny wiec faszystowski Oswalda Mosleya) Milne pisał "Wojna to przestępstwo", "Wojna nie powinna być metodą prowadzenia polityki". Honorowy pokój był to "płomienny apel o pokój, o wyrzeczenie się wojny". Jednakże już na początku lat 40-tych pisał o konieczności walki z Hitlerem, co niektórzy upatrują w zdradzie pacyfizmu. 

Po II wojnie światowej Christopher Robin poślubił kuzynkę i oddalił się od ojca; chociaż jeszcze w czasie wojny korespondowali ze sobą – z korespondencji wyłaniał się obraz zżytych ze sobą ojca i syna, po wojnie, być może pod wpływem żony, zaczął czuć do ojca żal za zmarnowane dzieciństwo. W 1951 roku otworzył z żoną księgarnię.

Milne zmarł po trzyletniej chorobie 31 stycznia 1956 roku, w wieku 74 lat. 

„A.A. Milne. Jego życie” jest biografią wyczerpującą, pełną faktów i obiektywną. W moje opinii, im mniej biografa w pisanej przez niego biografii, tym lepiej (mi) się czyta. Chciałam się dowiedzieć jak najwięcej o pisarzu i dowiedziałam się naprawdę sporo. 

Przeczytanie tej biografii zaplanowałam sobie, bagatela, cztery lata wcześniej, kiedy sięgnęłam po, w mojej opinii zupełnie bezbarwnych „Dwoje ludzi”. Kilka miesięcy temu miałam okazję obejrzeć film biograficzny „Żegnaj Christopher Robin”. W roli Alana Alexandra wystąpił Domhnall Gleeson, a jago żonę, Daphne zagrała Margot Robbie. Pięknie zekranizowana biografia poczytnego międzywojennego pisarza ujęta w ramy filmu familijnego przyniosła nieoczekiwaną gorycz: czyżby Krzyś był tylko narzędziem w rękach ojca, czy relacje między ojcem a synem naprawdę były skazane na porażkę przez literackie aspiracje Milne'a? Prawda, jak to prawda – leży po środku. 

P.S. Właśnie zamówiłam „Tajemnice czerwonego domu”.

Potargowo [Śląskie Targi Książki 2018]

Miniony weekend mieliśmy niezwykle udany pod względem kulturalnym: w sobotę byłam na spotkaniu z nominowanymi do Górnośląskiej Nagrody Literackiej Juliusz,  a w niedzielę z samego rana jechaliśmy na Śląskie Targi Książki do Katowic. Kiedy już obładowani przyjechaliśmy do domu, starczyło czasu tylko na szybkie przebranie się i od razu ruszyliśmy na inaugurację 49. Rybnickich Dni Literatury, na której odbyło się uroczyste wręczenie nagrody Juliusz, po której obejrzeliśmy spektakl Job interviews. Przyznam, że jestem, chyba jak większość, niejako zdziwiona przyznaniem statuetki 'poecie przeklętemu', Robertowi "Rybie" Rybickiemu, ale choć raz statuetka pozostaje w Rybniku. Po cichu liczyłam na zwycięstwo Renaty Lis, którą kojarzę, dość przewrotnie nieco, bo z radia (o 7:20 w Dwójce przegląda dla nas prasę kulturalną). Oczywiście kupiłam jej najnowsze eseje "Lesbos" i dostałam autograf.

Wracając do Targów. Mąż żartował o "babcinym" wózeczku zakupowym, ale w pewnym momencie to przestało być śmieszne, a wydało się genialnym pomysłem. Niestety, wózeczka nie wzięliśmy, a przydałby się bardzo, bo przecież na Targach Książki nie da się "tylko rozejrzeć". 
Zaszaleliśmy. A oto nasze nabytki:

Przepraszam za jakość, zdjęcie robione oczywiście ziemniakiem ;)
Jak widać (lub nie) kupiliśmy:
na dvd mój ukochany serial Noce i Dnie ❤,
Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry - Reni Eddo-Lodge,
Lalkarz z Krakowa - R.M. Romero,
Rzeczy, których nie wyrzuciłem - Marcin Wicha, 
Pogrzebany - Jussi Adler-Olsen (#5 Departament Q)
Pamięć i Tożsamość - Jan Paweł II (wymiana na stoisku ŚBK) 
Nikt nie idzie - Jakub Małecki
Życie w średniowiecznym mieście - J. Gies, F. Gies,
Widzi mi się - Zadie Smith
Sekrety Gliwic - Beata i Paweł Pomykalscy 

oraz nieuwiecznione na zdjęciach dwa albumy o architekturze i historii książki, książkę pop-up Wszechświat oraz grę planszową Zeus. 

Fajnie było się również spotkać ze znajomymi z ŚBK❤. 
 
Dużą i miłą niespodzianką była wystawa malarstwa i grafiki z Muzeum Realizmy Magicznego Ochorowiczówka - polecamy, byliśmy tam dwa razy i będziemy wracać. 



Nie mogło zabraknąć naszych rodzimych (śląskich) autorów. Thomas Arnold piszący dla wydawnictwa Vectra z każdym zamienił słowo, ze mną również :) Polecam także spotkania autorskie z panem Arnoldem.

Szczepan Twardoch promował swoją powieść DRACH wydaną po śląsku.





Za dwa tygodnie jadę do Krakowa (będę w piątek, nietypowo, kto miałby się ochotę spotkać, zachęcam:). Chciałabym wtedy zdobyć nową serię skandynawską (niestety, już "wyszła" w Katowicach). Mam na oku również Małe ogniska i koniecznie Królestwo Twardocha. Znając życie, będę potrzebowała do tego wszystkiego tragarza ;)


Audiobooki - suplement diety mola książkowego

Podczas gdy książka papierowa absorbuje nasze zmysły na wyłączność i wyklucza inne aktywności, audiobook pozwala na dodatkowe czynności, czy to obowiązkowe, jak rozwieszanie prania, czy dojazd do pracy, czy relaksacyjne, jak na przykład spacer z psem, lub szydełkowanie. Audiobook pozwala na przyjemny dystans w zatłoczonym autobusie, lub wrażenie czyjejś obecności w cichym pokoju. 

Z pewnością każdy odbiorca audiobooków ma swoje preferencje co do wykonawcy, który może dodatkowo ożywić dzieło. Audiobooki są nagrywane zarówno przez topowych aktorów jak i profesjonalnych lektorów, dzięki czemu interpretacja nabiera głębi. 

Nadal audiobook traktowany jest jako nowinka, choć przecież instytucja bajarza, gawędziarzy, czy bardów, dzięki którym teksty mówione potrafiły przetrwać wieki, a nierzadko dotrwać do naszych czasów. 

Zagraniczne wydawnictwa przygotowują jednoczesne kampanie dla książek tradycyjnych (papierowych) oraz ich formatów elektronicznych, w tym audiobooków. 

Szacuje się, że w ostatnim roku sprzedaż audiobooków wzrosła o 15%, a w stosunku do pięciu poprzednich lat wzrost był aż dwukrotny. Skąd nasze zamiłowanie do książek czytanych? Wynika to z tępa życia i braku czasu na relaks. Audiobooki są dobrą alternatywą dla książki tradycyjnej - przecież zawierają taką samą treść, lub są jej doskonałym uzupełnieniem. Za razem stanowią uzupełnienie, suplement do tradycyjnego sposobu czytania. 

Oczywiście, można się spierać, czy "czytanie uchem” to jeszcze czynność czytania, czy "liczy się" jako czytanie. Spór jednak jest czystko akademicki - ani go nie unikniemy, ani nie przesądzimy na którąś ze stron. 

Zachęcam do sięgania po audiobooki. Dla mnie są one najlepszym rozwiązaniem podczas dojazdu do pracy, sprawdzają się kiedy spaceruję, czy jestem na zakupach; uzupełniają również moje wieczorne czytanie, kiedy mam zmęczone oczy. 

Mam również swoich ulubionych interpretatorów, do których należą m.in. Krystyna Czubówna (w wyważony sposób czytała reportaż „Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy” Swietłany Aleksijewicz), Roch Siemianowski, czy Dorota Segda. 



Z pewnością wiecie, że jestem bibliotekarką i przy okazji chciałam nieśmiało nadmienić, że w Bibliotece Głównej w Rybniku (Oddział Zbiorów Specjalnych) oraz filiach nr 2 (Ul. Zebrzydowicka 30), nr 7 (Ul. 1 Maja 59), nr 8 (Ul. Reymonta 69), nr 13 (Ul. Górnośląska 138), oraz nr 20 (Plac Pokoju 1), można od jakiegoś czasu wypożyczać audiobooki na tej samej zasadzie, co książki tradycyjne. Do wypożyczenia trafiło ponad 300 nowych tytułów w formacie mp3, wśród nich najnowsze powieści Remigiusza Mroza, Harlana Cobena, „A ja żem jej powiedziała…” Katarzyny Nosowskiej, „Kolej podziemna” Colsona Whiteheada, i in.

Seans w Domu Egipskim - Maryla Szymiczkowa [Jacek Dehnel, Piotr Tarczyński]

Profesorowa Szczupaczyńska to mariaż charyzmy Barbary Niechcic z przenikliwością detektywa Colombo. Do tego zabawa konwencją i postaci znane z podręczników historii - oto jak można scharakteryzować nową serię kryminalną pióra Maryli Szymiczkowej, czyli duetu Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego.


Po sukcesie dwu pierwszych części -  "Tajemnicy Domu Helclów", i "Rozdartej zasłonie" - przyszła pora na trzecie śledztwo rezolutnej profesorowej, zatytułowane Seans w Domu Egipskim. Schyłek XIX wieku przyniósł falę zainteresowania spirytyzmem. Moda na media i wirujące stoliki rozpowszechniła się również w Krakowie. I tym razem Maryla Szymiczkowa czerpie garściami z ówczesnego „Czasu” (pismo dostępne na stronie https://polona.pl/czas), a także wkłada w usta osób autentycznych ich własne słowa (bohaterami drugoplanowymi są tu i Przybyszewski i znany z poprzednich części młody lekarz Boy-Żeleński). 

Obszernie o dwu pierwszych książkach cyklu pisałam przed rokiem (Profesorowa Szczupaczyńska na tropie). Nie pozbyłam się wrażenia, że obcuję z innym wcieleniem Barbary Niechcic, ale tym razem „wyklarował” mi się Ignacy, którego coraz bardziej wyobrażam sobie jako skrzyżowanie Bogumiła Niechcica z Felicjanem Dulskim (zadziwiające, obie postacie grane przez nieodżałowanego Jerzego Bińczyckiego). Klimat powieści kojarzy mi się nieodmiennie z serialem „Z biegiem lat, z biegiem dni...”, który dla Krakowa jest tym, czym „Blisko, coraz bliżej” dla Śląska.


W odróżnieniu od brutalnego półświatka kreowanego przez innego przedstawiciela kryminału retro, Marka Krajewskiego, Dehnel i Tarczyński komponują świat wysublimowany, nieco egzaltowany, lecz ta egzaltacja nadaje powieści smak wybornej frużeliny, której nie powstydziłaby się Franciszka, niezastąpiona kucharka i gospodyni u Szczypaczyńskich. Widać, że autorzy wyśmienicie bawili się pisząc kolejny tom (odniosłam przynajmniej takie wrażenie), a każde zdanie było rozwałkowywane i zagniatane jak ciasto francuskie.

O seansie spirytystycznym pisałam w poście Seans spirytystyczny, o początku mody na duchy pisałam tu, a o wspomnianym w posłowiu książki Julianie Ochorowiczu pisałam w tym poście

Mock. Pojedynek - Marek Krajewski

Nic tak nie cieszy czytelnika jak kontynuacja ulubionej serii. Marek Krajewski na szczęście jest pisarzem dość płodnym i na nowego Mocka nie kazał nam długo czekać – kolejna odsłona przygód ‘młodego Ebiego’ ukazała się zaledwie po roku oczekiwania. 

 

Myślę, że osoby autora przedstawiać nie trzeba, ale dla przypomnienia dodam, że Marek Krajewski jest autorem kryminałów retro usytuowanych w przedwojennym Wrocławiu (seria z Eberhardem Mockiem) oraz Lwowie (seria z Popielskim). Obie serie łączy specyficzny klimat tanich spelun, półświatka i brutalnych mordów. Krajewski jest prekursorem coraz popularniejszego nurtu w literaturze kryminalnej, do której dołączyli Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński (jako Maryla Szymiczkowa), Konrad Lewandowski, Marcin Wroński, Joanna Szwechłowicz, i wielu innych.  

Mock. Pojedynek jest trzecią odsłoną nowej serii o Eberhardzie Mocku. Akcja przenosi nas do 1905 roku, kiedy młody Ebi zasiada w uniwersyteckich ławach, by szlifować tłumaczenia łacińskich klasyków. Jednakże porywczy i nieustępliwy charakter, a także bezkompromisowość i niebanalna inteligencja sprawią, że marzenia o karierze Eberharda jako licealnego łacinnika zostaną pogrzebane.  


Marek Krajewski „renderuje” świat przedwojennego Wrocławia z faktycznych „cegiełek” – jestem pod wrażeniem nie tylko znakomitego pióra pisarza, tego jak stopniuje napięcie, ale przede wszystkim jak wykreował świat, w którym żyją bohaterowie, z niemal fotograficznymi detalami. 


Tym razem Mock znajduje się w centrum spisku mającego na celu wyeliminowanie konkurentów z posady na uniwersytecie i obsadzenie ideowo słusznymi (nad)ludźmi katedry. Choć sama intryga jest dość przewidywalna, to za ogromny plus poczytuję panu Krajewskiemu wyeksponowanie wątku przemiany Mocka-studenta w Mocka-policjanta. Katalizatorem przemian bohatera jest jego mentor, prywatny detektyw, który wprowadza młodzieńca w przedwojenną wersję „dark netu”. 


Mnie, przyznam szczerze, proza Krajewskiego „kupuje” z książki na książkę coraz bardziej. Nie miałam pojęcia o tym, że przełom XIX i XX wieku był istnym el dorado pojedynkowiczów, oraz wszelkiej maści bractw uniwersyteckich, obecnych dziś już tylko w krajach anglosaskich. W powieści brak plot twistów; Mock ma swój klimat, który opiera się na wiarygodności bohaterów, nie na karkołomności fabuły. Momentami odnosiłam wrażenie, że wręcz wątek kryminalny schodzi na dalszy plan, by uwypuklić przemianę duchową Ebiego, takie swoiste „umarł Gustaw i narodził się Konrad”. Niemniej jednak, nie zawaham się użyć wytartego frazesu: książkę czyta się jednym tchem.  Już teraz czekam na kolejne tomy, a w międzyczasie sięgnę po nieprzeczytane dotychczas przeze mnie powieści z serii.

Za możliwość przeczytania dziękuję serdecznie Wydawnictwu ZNAK.

P.S. Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak mogę między moich czytelników rozlosować jeden egzemplarz książki. Tym razem zdecydowałam się na mini-konkurs na FB - jeśli jesteście zainteresowani, zapraszam na facebook.com/setnastrona

The Harrogate Secret - Catherine Cookson

Catherine Cookson w Polsce prawie nieznana, na Wyspach Brytyjskich lokuje się wysoko na szczytach list bestsellerów. Autorka celowała (zmarła w 1998 roku w wieku ponad 90 lat) w romansach historyczno-przygodowych. Jej trylogia o Tilly Trotter rozeszła się w nakładzie setek tysięcy egzemplarzy. U nas można było jedynie obejrzeć miniserial o przygodach tej rezolutnej dziewczyny. W Polsce można przeczytać zaledwie kilka z... blisko setki jej powieści. I, niestety, muszę to powiedzieć, tłumaczone są źle i po łebkach. Miałam okazję czytać w języku polskim jej Córkę Pastora i głęboko mnie rozczarowała, co było, myślę, spowodowane tłumaczeniem. Choć być może akurat trafiłam na jedną ze słabszych powieści autorki.



Moje pierwsze spotkanie z The Harrogate Secret odbyło się za pośrednictwem TVP2; lubię filmy kostiumowe, więc ten - pełen intryg i z pełnokrwistymi bohaterami - stał się jednym z moich ulubionych. Oczywiście kupiłam go na dvd (wydanie dodawane do Daily Mail).

Powieść od pierwszych stron bardzo mi przypadła do gustu. Choć ilość archaizmów i skrótów deczko mnie przeraziły (Ta', missis. Me ma'll say ta an' all.), zaczęłam robić notatki i od razu było mi łatwiej;)

Historia jest naprawdę niesamowita; zaczyna się w 1843 roku, kiedy dziesięcioletni Freddie, pochodzący z wielodzietnej ubogiej, ale kochającej się rodziny, jest świadkiem narodzin Belle. Freddie jest gońcem, który akurat tej feralnej nocy udał się do The Towers do niejakiego Gallaghera, szaleńca i narkomana... Następnie akcja przenosi się dwa lata później, kiedy Freddie ratuje maleńką Belle z rąk owego szaleńca. Od tej pory Freddie jest opiekunem Belle, która wyrasta na piękną pannę.


Oczywiście nic nie jest takie proste, na jakie wygląda: jest jeszcze przedsiębiorcza i niezalezna Maggie, która bierze chłopaka pod swoje skrzydła, jest przystojny panicz Marcel, skrywający swój wielki sekret, oraz skradzione diamenty! Mamy prawego młodziana, pannę w opałach, sprzymierzeńców, którzy gotowi są w każdej chwili pomóc Freddiemu, oraz zło, które czai się w The Towers, a które - jak można się domyślać - zostanie zwyciężone!

Powieść ma około 400 stron (zależy od wydania, moje ma 384 strony). Czyta się ją szybko. Postacie są pełnowymiarowe, dialogi zabawne i bardzo prawdziwe. Tylko koniec mnie trochę znużył, bo tak się sprawy napiętrzyły, że filmowy koniec wydaje mi się troszkę właściwszy. Za jakiś czas znów wrócę do tej historii - może w książce, może na dvd, ale wrócę na pewno.

Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek - Mary Ann Shaffer, Annie Barrows

Lubię od czasu do czasu sięgnąć po lekkie czytadełko, szczególnie w klimacie „Nie oddam zamku”. Jestem świeżo po króciutkiej powieści epistolarnej o koszmarnej nazwie „Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek”. Już na etapie pierwszych rozdziałów wiedziałam, że trafiłam na książkę-bezę: słodkie niby-nic. 


Powieść zaczęła się obiecująco – jest rok 1946, mieszkaniec Guernsey, farmer Dawsey Adams zaczyna korespondencję z pisarką Juliet Ashton, a pretekstem do tego jest egzemplarz książki Charlesa Lamba, który niegdyś do pisarki należał. Moje skojarzenia z „Charing Cross 84” były oczywiste, więc uznałam, że bohaterowie są w średnim wieku. Ale im głębiej w las, tym bardziej książka odchodziła od moich oczekiwań i szła w bardzo przewidywalną stronę. 

Powieść nie jest jednak zła, bo i język jest strawny i postacie zachęcające. Jednak całość – jak beza; słodkie, lekkie i mało treściwe! Wszyscy są dobrzy, odważni i przyjaźni (nawet okupujący Wyspy Normandzkie Niemcy), a wątek miłosny jest przewidywalny i – moim zdaniem – nie potrzebny. Nie wiem, co w tej powieści jest, ale kiedy czytałam ją przed snem, dawałam radę tylko kilka, kilkanaście stron, bo mnie Stowarzyszenie regularnie usypiało. 

Film na podstawie powieści miał premierę zaledwie kilkanaście dni temu. W rolach głównych Lily James oraz Michiel Huisman. To nie jest zbyt wymagający film, ale na sierpniowe niedzielne popołudnie wprost idealny. Szkoda, że nie wszystkie wątki zmieszczono (listy O. F. O'F. W. W.), ale na pocieszenie dostałam Toma Courtenay’a oraz Penelope Wilton, których aktorstwo przedkładam nad młodsze pokolenie. 

Czy to znaczy, że się zawiodłam? Hm, chyba jednak nie, ponieważ nie liczyłam na nic więcej niż miłą, niewymagającą rozrywkę. W sumie może nie była aż tak lekka, skoro poruszała temat Ravensbrück? Jednak lektura pozostawia spoty niedosyt, który prosi się o zaspokojenie – ale czym? 

Książkę wzięłam z wymiany książkowej i chyba znów puszczę ją w obieg. A nuż trafi na swojego czytelnik?

Mural w Ustroniu

Mam dla Was dzisiaj coś pięknego: biblioteczny mural z Ustronia. Malowidło znajduje się na elewacji MBP w Ustroniu. Robi wielkie wrażenie, szczególnie że zajmuje dużą powierzchnię. Liczy aż 500 m kw. Pracowało nad nim sześcioro artystów, a przedstawia m.in. wnętrze biblioteki w Dublinie. Mural został odsłonięty w 2011 roku.
Biblioteka znajduje się blisko Rynku. A sam mural usytuowany jest z prawej strony budynku.
Jeśli wybieracie się w okolice Wisły, koniecznie odwiedźcie Ustroń.






„Kirke” Madeline Miller

Bez wahania „Kirke” można zaliczyć do światowych bestsellerów 2018 roku. Prócz chodliwego tematu, jakim jest reinterpretacja mitologii, a także zgrabnej narracji, na sprzedaż wpłynął moim zdaniem również fakt, że książka obdarzona jest jedną z najpiękniejszych okładek, jakie do tej pory zaproponowano czytelnikom.


Amerykańska pisarka, Madeline Miller zadebiutowała w 2011 roku powieścią „Achilles. W pułapce przeznaczenia” (The Song of Achilles), opowiadającą o miłości między Achillesem a Patroklosem na tle wojny trojańskiej. Powieść zdobyła prestiżową nagrodę Orange (Women’s Prize for Fiction - przyznawaną corocznie za powieść anglojęzyczną, której autorką jest kobieta). Miller jest absolwentką Uniwersytetu Browna (Prividence, USA), gdzie ukończyła filologię klasyczną. Uczy łaciny i greki.

„Kirke” jest drugą powieścią Miller, i jak widać autorka nie wyszła poza swój obszar zainteresowań, dzięki czemu ma szansę stać się szeroko rozpoznawalną prozaiczką czerpiącą garściami z mitologii i literatury antyku, zwłaszcza, że w 2013 roku wydała opowiadanie Galatea również oparte na motywach mitologicznych.


„Kirke” jest napisaną z rozmachem opowieścią o najmłodszej córce boga słońca, Heliosa i nimfy, Perseidy, potężnej czarodziejce, którą czytelnik zna z mitu o Odyseuszu; to właśnie ona zaklęła niesubordynowanych towarzyszy króla w wieprze. Jednak powieść nie skupia się wyłącznie na jednym wątku. Mamy tu wielopoziomową narrację o walce z przeciwnościami losu, poszukiwaniu własnego „ja”, niezależności w świecie determinacji, oraz poświęceniu. Ale główny nacisk Miller kładzie na wyzwalanie się z patriarchalnych zapędów bogów i tytanów (a co za tym idzie również ludzi). Nimfy traktowane są jak żywe zabawki, które można brać i nie ponosić konsekwencji, również bogini, czy tytanka nie jest w pełni panią własnego losu i jest tylko dodatkiem do mężczyzny lub trybikiem w maszynie przeznaczenia, odgrywając we własnych wątkach role epizodyczne.

Autorka proponuje reinterpretację motywów mitologicznych, która opiera się na odbarwianiu pobudek, które kierowały bohaterami. Nadaje znanym postaciom nowe rysy charakterologiczne, dodaje przesłanki, motywacje, oraz zmienia perspektywy oglądu pewnych wydarzeń, jak w przypadku Telegonosa i jego niefortunnego spotkania z ojcem.

Utwór Miller narracją oraz stylem przypomina wydaną kilka lat temu głośną powieścią „Penelopiada” Margaret Atwood. „Penelopiada” czerpie z homeryckiego mitu o Odyseuszu, ukazując go w oryginalny a zarazem przewrotny sposób. I w powieści Atwood i w „Kirke” głównymi bohaterkami, a zarazem narratorkami są żeńskie postaci z tego samego mitu, których portrety psychologiczna skonstruowano bardzo przekonywająco, a realia życia obfitują w ograniczenia, jakich próżno doszukiwać się w przypadku męskich bohaterów. Mimo mitologicznej dekoracji, obie książki traktują o pozycję kobiet w świecie nam współczesnym.


Kirke mimo iż jest boginią, nie jest superbohaterką, a bliżej jej do istot ludzkich. Brak jej waleczności i niezależności Wonder Woman (księżniczka Diana z rodu Amazonek, która z komiksów przygodowych urosła do rangi symbolu). W niektórych momentach miałam wrażenie, że Miller zawiodła intuicja i Kirke staje się bezwolna, zmęczona i pogodzona z losem. Kirke jest bardzo ludzka, co szczególnie widać w części poświęconej macierzyństwu. Odważna, co udowodniła sprzeciwiając się potężnej Atenie, lecz niepewna siebie. Jej przemiana wydaje się mimo wszystko niepełna.

Moje subiektywne odczucia podczas czytania „Kirke” wahały się od zauroczenia potencjałem bohaterki, po irytację na dość jednostajną narrację. Liczyłam, że Kirke „zatrzęsie” światem bogów i tytanów, że stanie się symbolem niezależności i walki. Jednak Miller zamiast ponadczasowej heroiny dała czytelnikom niezobowiązujący wakacyjny hit.

Edward Burne-Jones "Napój Kirke", 1869 r. źródło: wikipedia.pl


„Jane” Florence L. Barclay [1927 r.]

Na magazynowej wyprzedaży znalazłam bezimienną książkę w introligatorskiej oprawie. Nie mogłam jej nie kupić, zwłaszcza, że była tańsza niż tabliczka czekolady (całe dwa złote). Bezimienna, bo brak jej było karty tytułowej, oraz czegokolwiek, co wskazywałoby tytuł i autora. Potraktowałam to jako wyzwanie i już po kilku chwilach udało mi się ustalić, że to „Jane” (oryg. „The Rosary” - różaniec) autorstwa Florence L. Barclay, oryginalnie wydana w roku 1909. Mój egzemplarz należał do jednego z sześciu wydań; jest ono z pewnością przedwojenne, bo pisownia wskazuje na tekst niepoprawiony, taki sprzed reformy języka polskiego w 1936 roku.


[1 wydanie – 1918, 2 wydanie – 1919, 3 wydanie – 1920, 4 wydanie - ?, 5 wydanie - 1927, 6 wydanie - 1948. Celuję w 5 wydanie, bo powojenne ma 301 stron, a moje ma 414.] 

Autorką powieści jest angielska pisarka, znana z romansów i opowiadań, Florence Louisa Barclay (2 XII 1862 – 10 III 1921). Napisała jedenaście powieści, także zekranizowanej w 1921 roku „The Mistress of Shenstone”.
Florence L. Barclay (źródło: wikipedia)


O jej życiu wiadomo niewiele. W 1881 r. Florence Charlesworth poślubiła pastora Charlesa W. Barclaya. Urodziła ośmioro dzieci. Była głęboko religijna, co miało odzwierciedlenie w jej pracach, które powstawały w czasie, kiedy choroba przykuła ją do łóżka na długie miesiące.

„Jane”, druga powieść Barclay stała się wielkim sukcesem, co zaowocowało tłumaczeniami na osiem języków, a także dała asumpt do nakręcenia aż pięciu (!) filmów. Powieść znalazła się również na szczycie bestsellerów New York Timesa w 1910 roku. Dwadzieścia pięć lat później czasopismo Sunday Circle wydawało „Jane” w odcinkach, a w 1926 roku wybitny francuski dramaturg Alexandre Bisson dokonał jej adaptacji scenicznej.

Powieść opowiada o miłości Jane Champion i Gartha Dalmaina. Oboje pochodzą z brytyjskich wyższych sfer, ale jak to bywa w romansach, nic nie jest tak proste, jak się wydaje. „Jane Champion miała lat trzydzieści. Ktoś powiedział o niej, że była to doskonale piękna kobieta w brzydkiej skórze”. Nic dziwnego, że nie mogła uwierzyć w wyznania miłości młodego malarza, Gartha, który słynął z portretów najpiękniejszych kobiet Wielkiej Brytanii.

Powieść przypomina nieco dziewiętnastowieczną operetkę. Mamy tu małe incognito, mamy łamiący serce wypadek, oraz wiele dowodów miłości z obu stron. Bohaterka przywodzi na myśl Jane Eyre. A to, z czym musi się zmierzyć, sytuację pana Rochestera.

I język i styl są archaiczne. Niemniej książkę czytało mi się dobrze. Książkę czytałam na wakacjach. Być może gdybym miała wybór odłożyłabym ją nie skończywszy? No, ale skoro ją tachałam przez całą Polskę, to już przeczytałam (i jak podkreślam – nie bez przyjemności).

Nie chciałam, żeby Jane była apatyczna i bezwolna, i życzyłam jej remedium na miłość w postaci samorealizacji. Bohaterka okazała się całkiem sympatyczna i odważna, za co jestem wdzięczna autorce. Garth za to zupełnie mnie nie ujął swoim mazgajstwem w obliczu tragedii. Czy książka powinna doczekać się wznowienia? Niekoniecznie. Na swój sposób jest strasznie naiwna i nie przetrwała próby czasu, choć wiem, że w rodzimej Wielkiej Brytanii znajduje zwolenników do dziś.

Tytuł oryginału brzmi „Różaniec” i nawiązuje do kilkakrotnie przewijającej się w czasie akcji powieści pieśni „Różaniec wspomnień”. Dlaczego nie wydano w Polsce powieści pod oryginalnym tytułem? Być może wydawca obawiał się mylenia z popularnymi wydawnictwami katolickimi, opatrzonymi tytułami Różańca.