Header Image

Ścieżki Północy - Richard Flanagan

Ścieżki Północy to znakomita powieść Richarda Flanagana dotycząca jednej z zapomnianych kart historii II wojny światowej. Tasmański pisarz porusza bowiem temat japońskich obozów pracy, a ściślej rzecz ujmując powstanie słynnej Kolei Śmierci. 


Kolej Birmańska, czyli linia kolejowa o długości ponad 400 kilometrów została wybudowana niewolniczą pracą jeńców (16 tyś. to alianci) oraz niewolników cywilnych (100 tyś., głównie Azjaci) pod koniec wojny. Jednym z jeńców był wówczas ojciec Flanagana, będący pierwowzorem powieściowego Dorrigo Evansa, australijskiego lekarza nawiedzonego bolesnymi wspomnieniami jeńca wojennego. Dorrigo po wojnie uważany jest za bohatera wojennego; w swojej opinii nie zasługuje na to miano i jako jeden z ocalałych ma poczucie winy. W jednym z wywiadów Flanagan przyznał, że napisał kilka wersji powieści, ale dopiero tym, co spoiło ją w koherentną całość był wątek miłosny, który został pięknie poprowadzony i podobnie jak doświadczenia wojenne ojca Flanagana ma swój pierwowzór. 

Wspomnienia Dorrigo z obozu są wstrząsające. Japończycy systematycznie męczyli fizycznie i psychicznie skazanych na nieludzkie warunki więźniów. Okrucieństwo, z którym działali nie miało precedensu. Wszystko w imię cesarza, który dla Japończyka jest świętością. Zaskakujące jest to, że wielu zbrodniarzy nie zdaje sobie sprawy ze zła, które wyrządzili. 

O japońskich obozach czytałam do tej pory w “Niezłomnym”, czyli biografii Luisa Zamperiniego, a także w “Drodze do zapomnienia” Erica Lomaxa. Pierwszym, który poruszył ten temat był Pierre Boulle w pamiętnej książce “Most na rzece Kwai”, wydanej już w 1952 roku.

Polecam tę powieść traktującą o okrucieństwie wojny, sumieniu i miłości. 

Kroniki portowe - Annie Proulx

Kroniki portowe ujęły mnie swoim klimatem i fabułą płynącą niespiesznie niczym morska woda. Obfitująca w miejscowy koloryt i anegdoty opowieść o nieładnym zahukanym ojcu dwóch małych córeczek nie jest bynajmniej konwencjonalną powieścią obyczajową. To napisana barwnym językiem historia zwyczajnego życia mieszkańców Nowej Fundlandii.


Może to niedorzecznie zabrzmi, ale ta powieść jest jak plaster z opatrunkiem - podskórnie spodziewałam się jakiegoś kataklizmu, ostatecznego nieszczęścia, ale dostałam powieść o miłości, przyjaźni i codzienności i nade wszystko o odnajdywaniu siebie, choć postawiło się na sobie już krzyżyk... Kolejny element, który mnie ujął to brak oceny bohaterów, autorka nie punktuje słabości swoich postaci, jedynie je nimi obdarza. 

Warto dodać, że to kolejne wydanie tej powieści na polskim rynku, co ciekawe w nowym tłumaczeniu Jędrzeja Polaka. Niestety, nie miałam okazji porównać obu wydań. Okładka już jest jedną z moich ulubionych. 

Pewnie część z Was obejrzała film z Julianne Moore i Kevinem Spaceyem, ja nie miałam jak dotąd okazji, ale jestem ciekawa ekranizacji. 

Jest właściwie jeszcze jeden powód, dla którego ta książka tak bardzo mi się spodobała. Choć mieszkam setki kilometrów od najbliższego morza, to właśnie woda jest moim żywiołem. Uwielbiam ten specyficzny zapach wodorostów, słonej wody, wiatru, skrzeczenie mew, szum fal rozbijających się o plażę czy burtę - ten specyficzny plusk, zimny piasek pod stopami, a nawet to, co nadbrzeżny wiatr wyczynia z fryzurą. Nie przepadam za upałem nad morzem i opalaniem, raczej jestem jedną z tych spacerujących postaci, którymi miota wiatr, w wiatrówce zapiętej po brodę i z sandałami dyndającymi w ręce...