Dawno żadna książka nie wciągnęła mnie tak bardzo, jak Książę przypływów. Zarwałam dla niej kilka nocy; było warto - Pat Conroy napisał wspaniałą sagę o rodzinie z Południa. Próżno szukać tu blichtru i wartości rodem z Przeminęło z Wiatrem; rodzina Wingo porównywana jest do białej hołoty (specjalnie posłużyłam się słowami Mammie z Przeminęło), a relacje między członkami rodziny są o niebo bardziej niż skomplikowane.
Toma Wingo, byłego trenera szkolnej drużyny footballowej, poznajemy, kiedy dowiedziawszy się o zdradzie żony i niedoszłym samobójstwie ukochanej siostry bliźniaczki Savannah, wyjeżdża do Wielkiego Jabłka. Tam, podczas wizyt u psychoterapeutki Savannah, pięknej pani Lowenstein, snuje opowieść o trudnym dorastaniu na małej wyspie, o tym, jak ojciec łowił krewetki i marnował każdą zarobioną sumę na "interes życia". Rodzinę Wingo, jak już pisałam, łączą trudne relacje, ale ma to swój początek nie tylko w ciężkiej ręce ojca Toma, czy dziwnym zachowaniu matki, co w tragedii, która wydarzyła się, kiedy dzieci były starszymi nastolatkami.
Ujęły mnie w Księciu piękny język, doskonałe, nieomalże filmowe dialogi, postacie napisane tak, jak gdyby były żyjącymi ludźmi z krwi i kości. Do tego fabuła trzymająca w napięciu, niczym najlepszy dreszczowiec.
Nie jest to pierwsza powieść Conroya, którą czytam. Poprzednia również zrobiła na mnie wrażenie (w tym miesiącu przeczytałam Wielkiego Santini), a przede mną Muzyka Plaży, na którą już ostrzę zęby.
Nie jest to pierwsza powieść Conroya, którą czytam. Poprzednia również zrobiła na mnie wrażenie (w tym miesiącu przeczytałam Wielkiego Santini), a przede mną Muzyka Plaży, na którą już ostrzę zęby.
Od razu uprzedzam pytania: niestety, nie oglądałam filmu, ale myślę, że jest to akurat ten rodzaj książki, którą trzeba przeczytać przed obejrzeniem ekranizacji. Oczywiście film obejrzałabym z wielką chęcią.