Dzisiaj przypadają urodziny kogoś dla mnie bardzo ważnego. Jest to człowiek kultury, o którym słyszał każdy Brytyjczyk, a którego kojarzą jedynie starsi Polacy (jest równolatkiem mojego taty, który kojarzył nazwisko tego artysty). O niektórych ludziach mówi się, że noszą w sobie słońce. I choć dziś, pewnie w gronie najbliższej rodziny będzie obchodził swoje 82 urodziny, to ja tutaj, z tego miejsca przesyłam swoje najserdeczniejsze życzenia.
Kiedy widziałam go po raz pierwszy w bajkowym musicalu miałam niespełna dziesięć lat. Dziś jestem po trzydziestce, a moja platoniczna miłość do niego się utrzymuje, a podziw przez te ponad dwadzieścia lat jeszcze wzrósł.
Tommy Steele (właściwie Thomas
Hicks) przyszedł na świat w podlondyńskim Bermondsey 17 grudnia 1936 roku w niezamożnej rodzinie żyjącej w szeregowych domkach z wychodkiem na miniaturowym
podwórku. Dzieciństwo przypadające na lata wojny Tommy'ego naznaczone było
przykrymi wydarzeniami - zmarła większość jego rodzeństwa, a on sam przez
długie miesiące pozostawał w szpitalu. Po wkroczeniu w dorosłość zaczął pracę
jako majtek na statku rejsowym z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych.
W
Stanach usłyszał rock'n'rolla i... od tamtego momentu zmieniło się jego życie. Obdarzony
talentem do gry na gitarze, a także miłym głosem i scenicznym "tym
czymś", szybko stał się gwiazdą! Praktycznie z dnia na dzień nikomu
nieznany chłopak stał się brytyjskim królem rockandrolla, angielską odpowiedzią
na Elvisa Presleya. Zdobył rzesze fanek, koncertował na całym świecie (nawet w
Związku Radzieckim). Wystąpił nawet w filmie opartym na jego życiu - komedia
muzyczna z wieloma zabawnymi akcentami.
W pewnym momencie, koło roku
1960-go, kiedy ożenił się z Ann Donoghue (małżeństwo trwa do dziś!) doszedł do
wniosku, że rola idola nastolatek mu nie odpowiada i związał się z teatrem. Od
tamtej pory grał w musicalach, sam je również reżyserował, jak choćby sceniczną
wersję "Deszczowej piosenki". Jako aktor jest aktywny po dziś dzień, bowiem rok
rocznie gra rolę Scrooge'a w "Opowieści wigilijnej"! Steele jest także utalentowanym
rzeźbiarzem - jego pomnik Eleanor Rigby jako hołd złożony Beatlesom stoi w Liverpoolu,
a przed stadionem Twickenham można obejrzeć inny pomnik jego autorstwa,
przedstawiający graczy rugby. Do jego talentów można dopisać talent literacki:
jest autorem powieści o Dunkierce ("The Final Run"), a także wspaniałych,
napisanych ze swadą i humorem wspomnień "Bermondsey Boy: Memories of a Forgotten
World".
"Bermondsey Boy" czytałam ze trzy
lata temu, może cztery. Steele czaruje w nich anegdotkami, a także w ciepły
sposób pisze o swojej rodzinie, z która był bardzo zżyty. Do dziś ciarki mnie
przechodzą, kiedy sobie przypomnę fragment o tym, jak Tommy stracił braciszka,
z którym zwykł bawić się piłeczką, a kiedy sam miał bardzo wysoką gorączkę...
kontynuował zabawę, bynajmniej nie sam...
>Francisa Forda Coppolę zna
każdy kinoman. Reżyser kojarzy się z filami takimi jak "Czas apokalipsy", "Ojciec
Chrzestny", czy "Cotton Club". Jednak Coppola ma na swoim koncie również musical i
to z takimi gwiazdami jak Fred Astaire, Petula Clark (znana z evergreenu "Downtown", niedawno wydała kolejną płytę!), oraz Tommy Steele właśnie. "Tęcza
Finiana" jest starym broadwayowskim przebojem duetu Burton Lane - E. Y. Harburg. Pełna
humoru i wspaniałych piosenek urocza opowieść o podstarzałym emigrancie,
marzycielu i leniu, Finianie McLonerganie, jego córce Sharon, skrzacie (który
za sprawą wykradzionego kociołka ze złotem stał się "pełnowymiarowym"
człowiekiem) imieniem Og (Steele właśnie), oraz całej wiosce Rainbow Walley, pełnej
marzycieli i indywidualistów. Ok. Przyznam się, że znam ten film na pamięć,
nadal śmieję się z żartów, podśpiewuję piosenki i robię "magiczne
sztuczki". To film totalnie rozpraszający ciemne chmury. Po prostu: mój
ukochany film. Tommy Steele nauczył mnie, że można mieć trzydziestkę na karku i
nadal się wydurniać, a jego uśmiech - miły, szczery, uśmiech dobrego człowieka
starcza za sto słonecznych dni. Pokazał mi także, że można robić swoje i nie
patrzyć na koniunkturę (wycofał się z muzyki pop kiedy był na szczycie), a
także, że będąc gwiazdą można pozostać przyzwoitym człowiekiem, który najwyżej
ceni rodzinę. Jego filmowe występy były niezwykle żywiołowe i zabawne, jak
fragment ze wspomnianego przeze mnie filmu, kiedy "tańczył Susan pytanie,
a ona miała mu odtańczyć odpowiedź" - tak się wczuł w "pytanie", że przypadkiem rozdarł spodnie (widać to na filmie).
Kiedy widziałam go po raz pierwszy w bajkowym musicalu miałam niespełna dziesięć lat. Dziś jestem po trzydziestce, a moja platoniczna miłość do niego się utrzymuje, a podziw przez te ponad dwadzieścia lat jeszcze wzrósł.
Tommy Steele (właściwie Thomas Hicks) przyszedł na świat w podlondyńskim Bermondsey 17 grudnia 1936 roku w niezamożnej rodzinie żyjącej w szeregowych domkach z wychodkiem na miniaturowym podwórku. Dzieciństwo przypadające na lata wojny Tommy'ego naznaczone było przykrymi wydarzeniami - zmarła większość jego rodzeństwa, a on sam przez długie miesiące pozostawał w szpitalu. Po wkroczeniu w dorosłość zaczął pracę jako majtek na statku rejsowym z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych.
W Stanach usłyszał rock'n'rolla i... od tamtego momentu zmieniło się jego życie. Obdarzony talentem do gry na gitarze, a także miłym głosem i scenicznym "tym czymś", szybko stał się gwiazdą! Praktycznie z dnia na dzień nikomu nieznany chłopak stał się brytyjskim królem rockandrolla, angielską odpowiedzią na Elvisa Presleya. Zdobył rzesze fanek, koncertował na całym świecie (nawet w Związku Radzieckim). Wystąpił nawet w filmie opartym na jego życiu - komedia muzyczna z wieloma zabawnymi akcentami.
"Bermondsey Boy" czytałam ze trzy lata temu, może cztery. Steele czaruje w nich anegdotkami, a także w ciepły sposób pisze o swojej rodzinie, z która był bardzo zżyty. Do dziś ciarki mnie przechodzą, kiedy sobie przypomnę fragment o tym, jak Tommy stracił braciszka, z którym zwykł bawić się piłeczką, a kiedy sam miał bardzo wysoką gorączkę... kontynuował zabawę, bynajmniej nie sam...