Są takie filmy, po których człowiek wychodzi z kina odmieniony, lepszy – nie ważne, czy to na dziesięć minut, czy to na całe życie. I ten film właśnie do takich należy.
Atlas chmur powstał na podstawie książki Davida Mitchella (większość z Was na pewno kojarzy książkę, która została wydana jakiś czas temu). Realizacji epopei podjęli się – rodzeństwo Lana i Andy Wachowscy, oraz Tom Tykwer (znany chociażby z Pachnidła reżyser z Niemiec).
Film opowiada równolegle sześć historii, z których każda jest różna od pozostałych; mamy melodramat, ‘morską historię’, sensację, science fiction, a także komedię. Za każdym razem jednak spotykamy podobny układ sił, a postacie grane są za każdym razem przez tych samych aktorów. Raz postać grana przez tego lub tamtego jest pierwszoplanowa, raz pojawia się tylko w epizodzie.
Oczywiście można spekulować, czy to film o reinkarnacji, czy o nieprzemijalności miłości, przyjaźni i walce dobra ze złem. Na pewno każdy odczyta film inaczej.
Twórcy niekiedy puszczają oko do widza, bawią się historią kina, jak było w przypadku nawiązania do filmu Soylent Green. A w wątku Sonmi można dopatrzeć się paruzji.
Film jest zrobiony starannie, z rozmachem. Charakteryzacja zasługuje na Oscara – jest doskonała, każdy z aktorów wcielających się w postacie wygląda za każdym razem prawie nie do poznania. Dużym plusem jest wspaniała gra aktorów, zarówno doświadczonych, jak Jim Broadbent. Tom Hanks, czy (do tej pory niedoceniana przeze mnie) Halle Berry, ale i młodego pokolenia - Ben Whishaw (grał we wspomnianym już Pachnidle, ostatnio w Skyfall), Jim Sturgess (Pan i władca na krańcu świata), czy Doona Bae.
Atlas chmur nasycony jest emocjami. Wspaniała muzyka (szczególnie temat przewodni z historii o Robercie Frobisherze) potęguje nastrój tęsknoty. Bardzo chętnie sięgnę po książkę.
Wyszłam z kina spłakana jak bóbr. Dawno żaden film nie wywołał we mnie takich doznań. Już czekam na wydanie dvd, by móc obejrzeć Atlas chmur raz jeszcze. Jestem szczerze oczarowana filmem.
Atlas chmur powstał na podstawie książki Davida Mitchella (większość z Was na pewno kojarzy książkę, która została wydana jakiś czas temu). Realizacji epopei podjęli się – rodzeństwo Lana i Andy Wachowscy, oraz Tom Tykwer (znany chociażby z Pachnidła reżyser z Niemiec).
Film opowiada równolegle sześć historii, z których każda jest różna od pozostałych; mamy melodramat, ‘morską historię’, sensację, science fiction, a także komedię. Za każdym razem jednak spotykamy podobny układ sił, a postacie grane są za każdym razem przez tych samych aktorów. Raz postać grana przez tego lub tamtego jest pierwszoplanowa, raz pojawia się tylko w epizodzie.
Oczywiście można spekulować, czy to film o reinkarnacji, czy o nieprzemijalności miłości, przyjaźni i walce dobra ze złem. Na pewno każdy odczyta film inaczej.
Twórcy niekiedy puszczają oko do widza, bawią się historią kina, jak było w przypadku nawiązania do filmu Soylent Green. A w wątku Sonmi można dopatrzeć się paruzji.
Film jest zrobiony starannie, z rozmachem. Charakteryzacja zasługuje na Oscara – jest doskonała, każdy z aktorów wcielających się w postacie wygląda za każdym razem prawie nie do poznania. Dużym plusem jest wspaniała gra aktorów, zarówno doświadczonych, jak Jim Broadbent. Tom Hanks, czy (do tej pory niedoceniana przeze mnie) Halle Berry, ale i młodego pokolenia - Ben Whishaw (grał we wspomnianym już Pachnidle, ostatnio w Skyfall), Jim Sturgess (Pan i władca na krańcu świata), czy Doona Bae.
Atlas chmur nasycony jest emocjami. Wspaniała muzyka (szczególnie temat przewodni z historii o Robercie Frobisherze) potęguje nastrój tęsknoty. Bardzo chętnie sięgnę po książkę.
Wyszłam z kina spłakana jak bóbr. Dawno żaden film nie wywołał we mnie takich doznań. Już czekam na wydanie dvd, by móc obejrzeć Atlas chmur raz jeszcze. Jestem szczerze oczarowana filmem.