Header Image

Autostopem przez galaktykę - Douglas Adams

Jeżeli akurat skończyliście czytać masakrujący reportaż z Syrii, żmudną powieść psychologiczną, lub podręcznik do księgowości, ta lektura jest dla Was! Totalnie niewymagająca, ale zabawna i krótka. Autostopem przez galaktykę czyta się tak szybko, mniej więcej tyle ile trwa lot statkiem kosmicznym z nieprawdopodobnym napędem ;) 

https://www.instagram.com/p/Ba3RdPQgOT_/?taken-by=setnastrona

Zapewne wiele osób kojarzy film z zabawnym facecikiem w szlafroku, który przez większość czasu pytał, gdzie tu się można napić herbaty? Kilka lat temu (dokładnie 12!) na ekrany kin weszła swobodna ekranizacja pierwszej części cyklu Douglasa Adamsa, o kilkorgu podróżnikach w przestrzeni kosmicznej, których w zasadzie nic ze sobą nie łączy, poza oczywiście okolicznościami.

Autostopem przez galaktykę drwi z literatury science-fiction, filozofii, polityki, słowem – ze wszystkiego, co ważne i wzniosłe. A humor jest swoiście brytyjski, totalnie abstrakcyjny, zarazem inteligentny, i powinien trafić w gusta fanów Monty Pythona (dla którego pisał skecze) Doctora Who (do którego zdarzało mu się pisywać scenariusze) i Flana O’Briana (Trzeci policjant). Ale daje również dość trzeźwo brzmiącą w każdych okolicznościach radę – nie panikuj!

Poza tym Autostopem przez galaktykę trafiło do kalendarza świąt nietypowych; 25 maja Brytyjczycy obchodzą Dzień Ręcznika – ręcznik w podróżach międzyplanetarnych odgrywa dużą rolę i ma wiele praktycznych zastosowań, bez ręcznika nawet mowy nie ma o kosmicznych podróżach autostopem! – jest to hołd fanów dla twórcy tej niebanalnej historyjki. Nawiasem mówiąc cykl powstał w późnych latach 70-tych jako radiowy serial i już wtedy zapowiadał się na kultowy. 

Polecam. Tak na szybko, do przeczytania w pociągu relacji Poznań-Koluszki, czy kiedy siedzicie na korytarzu podczas, kiedy wasze dziecko ma zajęcia z judo/szachów/chińskiego/baletu, itp.

Dwór cierni i róż / Dwór mgieł i furii - Sarah J. Maas

Poszerzania horyzontów czytelniczych odcinek drugi, zarazem ostatni. Jak już zapowiedziałam, zabrałam się za współczesną młodzieżówkę fantasy. Liczyłam na bezbolesne wejście w świat magicznych istot, okraszone odrobiną romansu, a dostałam naprawdę źle napisany zjadacz czasu. Tym bardziej doceniam spójne, mądre uniwersum, które podarowała światu J. K. Rowling.

Wstrzeliłam się w jakąś ogólnoświatową modę na Sarah J. Maas. 90% bookstagramowiczów ma na swoim koncie te niesamowicie fotogeniczne okładki (ja również!), ale po dobrnięciu do końca drugiego tomu [Dwór mgieł i furii] jakoś nie mam ochoty aranżować fotek tomu trzeciego. Ale do rzeczy, przecież nie okładka jest najważniejsza, a fabuła.


Część pierwsza, Dwór Cierni i Róż wpisuje się w modny nurt retellingu, czyli odczytania klasycznych opowieści na nowo. Mamy tu „Piękną”, która za złamanie odwiecznego traktatu zostaje zmuszona do zamieszkania z „Bestią”, ów okazuje się niezwykle uroczym (i bogatym) arystokratą z wysokiego rodu istot lepszych niż ludzie. I uwierzcie mi, ja naprawdę lubię takie historie – jednym z moich ulubionych filmów jest Towarzystwo wilków Neila Jordana, czyli na nowo opowiedziana historia Czerwonego Kapturka. Historia wykreowana przez Maas jest dobra, ale…

Ale w książkach roi się od licznych zgrzytających anachronizmów, powtórzeń, a Feyra jako główna bohaterka, zupełnie nic z siebie nie daje, nie reprezentuje sobą kompletnie żadnych wartości, do tego zachowuje się dziecinnie. Postacie Fae i innych stworzeń osadzonych w tym uniwersum mają strasznie ograniczone horyzonty myślowe; dysponując całą wiecznością można zyskać nieograniczoną wiedzę (Tylko kochankowie przeżyją), a nie myśleć tylko i wyłącznie o jedzeniu i seksie bez zobowiązań.


W gruncie rzeczy i na to przymknęłabym oczy, jednakże (aż mam ochotę wykrzyczeć to z siebie): to nie jest wartościowe, ani dobre, ani dobrze napisane! Maas ma naprawdę świetne pomysły, ale nie umie ich zrealizować. Użytkownicy czytelniczych portali społecznościowych ferujący gwiazdkami, czy serduszkami, już orzekli, że trylogia Dworów to wiekopomne arcydzieło i naprawdę szkoda mi tych czytelników, bo gdzieś tam, na bibliotecznych/księgarskich półkach czają się miriady dobrze napisanych powieści, po które trzeba tylko wyciągnąć rękę. Wtedy być może komuś spadną klapki z oczu i zrozumie, że król jest nagi…

Przeczucie - Tetsuya Honda

Literatura japońska kojarzy mi się z postmodernizmem i realizmem magicznym w wykonaniu Murakamiego, efemerycznym realizmem Kawabaty, trudnymi pytaniami Oe, nowoczesnością silnie sprzężona z tradycją. Pierwszy raz sięgnęłam po japoński kryminał i zdaje się, że to jedyny taki na naszym rynku wydawniczym.

A powieść kryminalna ma się w Japonii znakomicie. Boom na ten gatunek wybuchł bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy nastąpiła fala amerykanizacji Japonii. Z początku Japończycy bazowali na tłumaczeniach Chandlera, czy Hammetta, ale szybko stało się jasne, że dysponują rodzinnymi twórcami, wcale nie gorszymi niż Amerykanie.


Pierwszym uznanym twórcą tego gatunku, a zarazem założycielem Japońskiego Klubu Powieści Detektywistycznej był Edogawa Rampo. W Japonii kryminały wyewoluowały w dość specyficzne formy – jedne nasycone powojennym socrealizmem, inne silnie ocierają się o erotykę, a niektórzy twórcy czerpią z rodzimych legend, nasycając thriller elementami fantastycznymi.

Przeczucie Tetsuyi Hondy to pierwsza część cyklu o komisarz Reiko Himekawie, która w samej Japonii doczekała się sprzedaży 4 miliony egzemplarzy, kanwą dwóch (sic!) seriali, oraz filmów telewizyjnego i kinowego. Mroczny thriller, osnuty wokół owianego złą sławą darknetu, czyli piekielnego zakamarka internetu, gdzie użytkownik znajdzie to, co normalnego człowieka przyprawia o zawał serca.

Autor wydaje się niezwykle skrupulatny, czego dowodzą wielostronicowe opisy odpraw. Japońska policja jest silnie zhierarchizowana, nie ma w niej miejsca na jakiekolwiek odstępstwa od przyjętego protokołu. Jednocześnie widać również ciężką atmosferę w pracy pod kierunkiem młodej kobiety, której nie szczędzi się epitetów typu „głupia gąska, dziecina, królewna, kretynka”, a to i tak tylko najbardziej eufemistyczne z wyzwisk. Kompetencje Reiko są podważane na każdym kroku; Japonia to nadal społeczeństwo patriarchalne, gdzie od kobiet oczekuje się nie wspinaczki po szczeblach kariery, a zamążpójścia i układnego dokładania szczap do domowego ogniska.

Jako się rzekło, Przeczucie otwiera większy cykl. Jestem ciekawa, czy wydawnictwo pójdzie za ciosem i zaproponuje polskim czytelnikom kolejne części (razem 7 powieści i zbiorów opowiadań).

Fangirl - Rainbow Rowell

W ramach poszerzania horyzontów czytelniczych sięgnęłam po polecaną przez wielu czytelników powieść z gatunku new adult (czy jak kto woli young adult), Fangirl. Nie jestem fanką powieści obyczajowych w ogóle, a z podgatunkiem dla młodych dorosłych do tej pory nie miałam do czynienia.

Bliźniaczki Cath i Wren rozpoczynają naukę w koledżu; do tej pory nierozłączne, w nowej szkole zaczęły się od siebie oddalać. Zamknięta w sobie, stroniąca od ludzi Cath całym sercem poświęca się fanfikowi o nastoletnim czarodzieju, Simonie Snow; natomiast Wren chcąca zapoznać jak największą liczbę osób, wpada w towarzystwo imprezowo-alkoholowe. 


Jestem w wieku średnio zaawansowanym i Fangirl była dla mnie pretekstem do wspominania czasu studiów – dla mnie było to najpiękniejsze pięć lat życia i zawsze ten czas będę wspominała jako nie tylko czas przyjaźni, ale i czas rozwoju osobistego. Nie bardzo potrafiłam się wczuć w skórę bliźniaczek – jedna rzuca się na głęboką wodę alkoholizmu, druga olewa szansę, którą daje jej wykładowczyni. Prócz perypetii sercowych i wkrętów fanfikowych brakuje mi tu rzetelnej nauki. Wiem, że to nudne, ale powiedzmy sobie szczerze, na studiach przede wszystkim zakuwamy (-liśmy).

Nie mam porównania z podobnymi powieściami tego typu (nie czytałam na przykład żadnego Greena, chociaż chciałabym sięgnąć po najnowszą Turtles all the way down), więc raczej nie powinnam oceniać czegoś, nie podchodzącego pod mój obszar zainteresowań. Ale Fangirl czyta się niezmiernie szybko i bezboleśnie. Myślę, że czytelnicy w wieku lat 16-23 będą zachwyceni. Szczególnie ci, którzy są szczerymi fanami przygód pewnego nastoletniego czarodzieja ;)

Pewnie Was zaskoczę – do tej pory dałam się raczej poznać jako miłośniczka klasyki, lub polskich kryminałów retro, a tu kolejna niespodzianka: zaczęłam pierwszą w moim czytelniczym życiu serię fantasy dla starszych nastolatek (nie ja wymyślam klasyfikację, w naszej bibliotece seria stoi w przedziale IV/F), jaką, pewnie się domyślacie, szczególnie jak śledzicie mój instagram :)

Labirynt duchów - Carlos Ruiz Zafón

Od pierwszego wydania Cienia wiatru minęło 16 lat. Od tamtej chwili dla wielu czytelników na całym świecie zaczęła się cudowna, magiczna, tajemnicza podróż pod nazwą Cmentarz Zapomnianych Książek. Wielkim tegorocznym wydarzeniem wydawniczym stało się ukazanie się własnie czwartego, zamykającego serię tomu. Na ten moment z niecierpliwością czekali fani w całej Polsce, a za sprawą nieszablonowej akcji wydawnictwa Muza setkom wiernych fanów Zafóna udało się dostać upragniony egzemplarz w unikatowej cenie symbolicznej złotówki!

Również wzięłam udział w akcji i jeszcze przed otwarciem wyznaczonej księgarni ustawiłam się w ogonku (kiedy przyszłam pod księgarnianą witryną czekał już młody mężczyzna). Byłam druga. Za mną ustawiła się jeszcze dziewczyna o soczyście rudych włosach i listonoszce z herbem Gryffindoru. Byłam dumna, że i mnie się udało wziąć udział w takiej fajnej akcji, że dla mnie też wystarczyło i że mogę się pochwalić egzemplarzem wymarzonej książki!


Niemal od razu przeniosłam się w świat Barcelony końca lat 50-tych. Wróciłam do mojej ukochanej księgarni Sempere i synowie, jeszcze raz na kartach książki odnalazłam moich przyjaciół - Daniela, Beę, a przede wszystkim Fermína Romero de Torresa. Kiedy tylko pojawił się Fermín mimowolnie zaczęłam się uśmiechać - nie sposób nie pokochać tej szalonej gaduły, tego mistrza szermierki słownej i ciętej riposty - dołączył do mojego prywatnego panteonu, gdzie zadomowili się już Gabriel Oak, Atticus Finch i doktor Ravic.

No dobrze, ale jak się czyta Labirynt duchów? - z pewnością zapytacie. Czyta się z wypiekami na twarzy, szybko, choć liczy sobie niemal 900 stron. Powieść jest jak zwykle skrzyżowaniem dreszczowca, obyczajowo-społecznej intrygi osadzonej w realiach powojennej Hiszpanii oraz ukłonem w stronę klasyki literatury. Przecudne są dialogi - są akurat takie, jakich czytelnik pragnie: niczym nie przypominają współczesnych dialogów, szybkich i pobieżnych jak gra w pingponga, są raczej jak stary dobry chińczyk, czy warcaby - jeśli już miałabym podążać tą analogią.

Oczywiście Zafón wprowadza nową postać, Alicję Gris. Alicja jest kobietą tajemniczą, złamaną wojną domową i trudnym dzieciństwem, ale zarazem silną postacią, która nie boi się nikogo i niczego. Wiedzie nas przez labirynt tajemniczej historii, która nareszcie znajdzie swój finał. Postać Gris jest także zabawą literacką, ponieważ dosłownie wpadła do historii jak jej imienniczka do króliczej nory.

Powieść jest napisana z niezwykłym rozmachem i biorąc pod uwagę poprzednie części jest jedną z najinteligentniejszych i najbardziej zdumiewających serii, która zachwyca coraz to nowych czytelników. Kiedy już się sięgnie po Zafóna, nie sposób go nie pokochać, jego soczystego stylu i niezrównanego języka. Nie sposób nie stać się jego wyznawcą i już na zawsze w sercu mieć niezatarty obraz Cmentarza Zapomnianych Książek...

Mock/ Mock. Ludzkie zoo - Marek Krajewski

Zacznę tak: Krajewskiego biorę w ciemno. Lubię ten brudny świat jak z obrazów Otto Dixa, gdzie główne role odgrywają panienki lekkich obyczajów i tani mafiozi. Zbrodnie popełniane w szemranych zaułkach... Może dlatego tak dobrze mi się czyta o takim świecie, bo mój świat jest syty i zadbany. I dlatego też sięgam po kryminały, jak inni po horrory. Choć przyznam, że przez bardzo specyficzną prozę pierwsze spotkanie z Krajewskim zaliczyć mogę do niezbyt udanych, za to kolejne spotkania z powieściami tego autora odbyłam już jako fanka.



Akcja Mocka zaczyna się w Waszyngtonie w 1947 roku, a więc po II wojnie światowej, wtedy poznajemy kolejne wcielenie Eberharda - funkcjonariusz amerykańskiego wywiadu. Sprawa dotyczy tak zwanej Hali Stulecia we Wrocławiu (obiekt zaliczony dziś w poczet światowego dziedzictwa UNESCO); introspekcja przenosi nas do lat 1912 i 1913, kiedy to mają miejsca tajemnicze morderstwa. Tak zaczyna się nowa seria o "młodym Mocku", czyli tomy pokazujące początki kariery Eberharda Mocka we wrocławskiej policji. Ebi zaczyna w policji obyczajowej, jednak ten niesłychanie ambitny i dociekliwy glina aspiruje do policji kryminalnej. Policjant-filolog znany z poprzednich części nadal tropi bandytów metodami konwencjonalnymi i niekonwencjonalnymi.

Krajewski puszcza oko do czytelników igrając z legendami miejskimi ― czarny powóz jest przedwojennym odpowiednikiem słynnej czarnej wołgi, która miała porywać chłopców. Autor daje nam również wykład o przed-hitlerowskim antysemityzmie, Związku Wszechniemieckim, a także misteriach masońskich; dużo uwagi poświęca oczywiście pięknu architektury, jej proporcjom i znaczeniu tychże. Ma się rozumieć nie brakuje i tym razem erotycznych popisów Mocka, oraz pięknych kobiet gotowych przyjąć jurnego stróża prawa.

Mock. Ludzkie zoo to podróż w głąb piekła ludzkich dewiacji. Punktem wyjścia powieści jest niesławny rozdział wrocławskiego zoo, a mianowicie urządzanie pokazów, których główną atrakcją byli Afrykańczycy. Za sprawą swojej narzeczonej (sic!) Marii, Mock trafia na trop szajki sutenerów z piekła rodem. Więcej nie zdradzę. Jednak jak się można domyślać, kolejny raz kariera Mocka wisi na włosku, a zdrowie zostaje poważnie nadwątlone. Fabuła obu powieści jest zgrabnie pomyślana. 

Świetne okładki nowej serii z Eberhardem Mockiem! Wielkie brawa dla grafika! 

Wiem, że Marek Krajewski cyzeluje swoje książki i dba o jak największą wiarygodność, co można odczuć; zawsze czytam różnego rodzaju posłowia, czy od autora, zwracam wtedy uwagę na podziękowania skierowane do osób faktycznie zaangażowanych w projekt, które czuwały nad detalami, by fabuła, że tak powiem eufemistycznie, się kleiła.

Już czekam na kolejne tomy serii (ach, ten 2018! będzie nowa Szczupaczyńska i nowy Mock!, a kto wie, może i Departament Q?), a w międzyczasie będę się posiłkowała starszymi, nieczytanymi jeszcze przeze mnie tomami.

Profesor - Charlotte Brontë

Powieść Charlotte Brontë Profesor była pierwszą powieścią napisaną przez autorkę; odrzucona przez wydawnictwa ostatecznie doczekała się publikacji dopiero po śmierci Brontë. Podobnie jak Villette, powstała jako dalekie echo wyprawy do Brukseli, którą Charlotte odbyła wraz z Emily w roku 1842. Siostry miały objąć posady nauczycielek – Charlotte miała uczyć angielskiego, a Emily – muzyki. W tym samy jednak roku zmarła ciotka sióstr, Elizabeth Branwell, co wymusiło ich natychmiastowy powrót do Haworth. Jednakże odważna Charlotte zdecydowała się wrócić do Brukseli, ale z dala od rodziny wytrzymała jedynie rok.
Portret Charlotte Brontë wykonany przez George Richmond, źródło: wikipedia.org

Swoje osobiste sądy i obserwacje Charlotte tym razem włożyła w usta młodego mężczyzny, Williama Crimswortha. Profesor jest powieścią absolutnie aktualną, podobnie jak Agnes Grey Anny Brontë dotyczy nie tylko relacji międzyludzkich, co daje obraz zatrudnienia w wiktoriańskiej Anglii. Crimsworth znosi upokorzenia i zniewagi przyrodniego brata, Edwarda, który zgodził się przyjąć go na posadę w firmie w jednym z przemysłowych miast północy. Jednakże szybko okazuje się, jakim brat jest tyranem, nie tylko w stosunku do młodego Williama, ale i innych podwładnych. Zachęcony przez znajomego, pana Hunsdena, młodzieniec wyrusza do Brukseli, by tam zarabiać na utrzymanie ucząc na pensji.

Jak nietrudno się domyślić William jest alter ego samej pisarki. Oczywiście czytelnik otrzymuje także receptę na udany związek, jakim jest spotkanie nie tylko dwóch serc, co dwóch umysłów podobnych do siebie. Niestety, tu dostrzegłam minus powieści: teraz już wiem, czemu koniec bajek zazwyczaj brzmi „i żyli długo i szczęśliwie” – ponieważ, kiedy się pół książki czyta, jak to postaciom się dobrze układa, to owszem, miło ze strony autora (autorki), że nie znęca się nad postaciami, ale to strasznie nudne. Miło jest poczuć dreszczyk, „czy on ją pokocha?, czy ona go zechce?”, ale kiedy już emocje opadną, robi się monotonnie. Wiem, prawdopodobnie wychodzi ze mnie maruda, ale pierwsza część powieści naprawdę mi się podobała, gorzej z częścią „małżeńska”, gdzie wystarczyłby mały epilog. 
Źródło: lubimyCzytac.pl

Profesor jest powieścią nierówną, ale miłośnicy gatunku będą zachwyceni (ja byłam, naprawdę!) kolejną pozycją z dorobku Charlotte Brontë. Mimo wszystko wolę sięgnąć po klasykę i nieco ponarzekać, niż sięgać po powieści współczesne. Być może właśnie ze względu na realia życia dziewiętnastowiecznej Europy, które niezmiernie mnie ciekawią.

Reminiscencje morderstw z Ratcliff Highway (Golem z Limehouse Petera Ackroyda i Morderstwo jako dzieło sztuki Davida Morrella)

Książkę Golem z Limehouse Petera Ackroyda czytałam kilka ładnych lat temu. Mimo mieszanych uczuć ucieszyłam się na myśl o ekranizacji, szczególnie iż rolę inspektora Johna Kildare'a powierzono Billowi Nighy. Jednakże już mniej więcej w połowie seansu wróciły do mnie uczucia, które wywołał tekst literacki - chaos, skrótowość, lekki zawód. Książkę czytałam widocznie w erze przed-internetowej (przynajmniej dla mnie musiała to być era analogowa), bo nie kojarzę googlowania morderstw, które rzeczywiście miały miejsce w wiktoriańskim Londynie. Golem z Limehouse jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, a morderca jest niejako kontynuatorem rzeczywistego sprawcy. 

źródło: lubimyczytac.pl

Wiosną tego roku miałam przyjemność czytać inny tekst literacki inspirowany wydarzeniami z Ratcliff Highway, a mianowicie Morderstwo jako dzieło sztuki Davida Morrella. W rozwiązanie zagadki kryminalnej wmieszano samego opiumistę, czyli Thomasa de Quincy, znanego myśliciela i eseistę, który zasłynął z opisania pierwszych morderstw (z 1811 roku) w dziele O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych [On Murder Considered as one of the Fine Arts (1827 rok wydania)]. Morrell mnie zachwycił swoją drobiazgowością, szeroko zakrojonym reaserchem oraz doskonale poprowadzoną intrygą. Ucieszyłam się, że jest to pierwsza część serii, ale moja radość nie trwała długo, ponieważ jak to z polskimi wydawcami bywa - pozostałych części serii ni słychu ni widu... 

źródło: lubimyczytac.pl

Wydarzenia na Ratcliff Highway miały miejsce w 1811 roku. Morderca uderzył pod osłona nocy - ofiarami byli sklepikarz Timothy Marr, jego żona, Celia, 14-miesięczne niemowlę, praktykant James Gowan oraz służąca. Ciosy zadano młotkiem, używanym przez marynarzy. Kolejne morderstwa zostały dokonane dwanaście dni później, a ofiarą padł John Williamson. Policja dzięki zeznaniom właściciela gospody, niejakiego pana Vermilloe natrafiła na ślad niejakiego Johna Williamsa, którego wkrótce aresztowano i jednoznacznie osądzono jako sprawcę zbrodni. Oczywiście jednoznacznych dowodów nie znaleziono, być może jeżeli nawet Williams dokonał tej rzezi nie dział sam.

szkic z ówczesnej gazety - źródło: wikipedia

Jak widać sprawa Ratcliffe Highway z 1811 roku działa na wyobraźnię twórców - ósmy odcinek serialu Morderca z Whitechapel również przypomniał tę zbrodnię sprzed lat. Więcej o sprawie możecie przeczytać tu.

Wracając do obu powieści, sugeruję sięgnąć raczej po Morrella. Znany z szeregu powieści sensacyjnych, napisał naprawdę wciągający kryminał, pełen detali, które sprawiają, że czytelnik niemal czuje smród londyńskich rynsztoków. Golem z Limehouse, mam wrażenie, nie jest tak dopracowany, jedynie operuje klimatem ni to horroru, ni to kryminału; Ackroyd jest znanym biografem (na swoim koncie ma m.in. biografię Ezry Pounda, Dickensa, T.S. Elliota, a także... Londynu) oraz krytykiem literackim związanym ze środowiskiem Uniwersytetu Yale, być może bardziej chciał oddać hołd swojemu ukochanemu miastu, niż pokłonić się ofiarom sprzed dwustu lat.