Zacznę tak: Krajewskiego biorę w ciemno. Lubię ten brudny świat jak z obrazów Otto Dixa, gdzie główne role odgrywają panienki lekkich obyczajów i tani mafiozi. Zbrodnie popełniane w szemranych zaułkach... Może dlatego tak dobrze mi się czyta o takim świecie, bo mój świat jest syty i zadbany. I dlatego też sięgam po kryminały, jak inni po horrory. Choć przyznam, że przez bardzo specyficzną prozę pierwsze spotkanie z Krajewskim zaliczyć mogę do niezbyt udanych, za to kolejne spotkania z powieściami tego autora odbyłam już jako fanka.
Akcja Mocka zaczyna się w Waszyngtonie w 1947 roku, a więc po II wojnie światowej, wtedy poznajemy kolejne wcielenie Eberharda - funkcjonariusz amerykańskiego wywiadu. Sprawa dotyczy tak zwanej Hali Stulecia we Wrocławiu (obiekt zaliczony dziś w poczet światowego dziedzictwa UNESCO); introspekcja przenosi nas do lat 1912 i 1913, kiedy to mają miejsca tajemnicze morderstwa. Tak zaczyna się nowa seria o "młodym Mocku", czyli tomy pokazujące początki kariery Eberharda Mocka we wrocławskiej policji. Ebi zaczyna w policji obyczajowej, jednak ten niesłychanie ambitny i dociekliwy glina aspiruje do policji kryminalnej. Policjant-filolog znany z poprzednich części nadal tropi bandytów metodami konwencjonalnymi i niekonwencjonalnymi.
Krajewski puszcza oko do czytelników igrając z legendami miejskimi ― czarny powóz jest przedwojennym odpowiednikiem słynnej czarnej wołgi, która miała porywać chłopców. Autor daje nam również wykład o przed-hitlerowskim antysemityzmie, Związku Wszechniemieckim, a także misteriach masońskich; dużo uwagi poświęca oczywiście pięknu architektury, jej proporcjom i znaczeniu tychże. Ma się rozumieć nie brakuje i tym razem erotycznych popisów Mocka, oraz pięknych kobiet gotowych przyjąć jurnego stróża prawa.
Mock. Ludzkie zoo to podróż w głąb piekła ludzkich dewiacji. Punktem wyjścia powieści jest niesławny rozdział wrocławskiego zoo, a mianowicie urządzanie pokazów, których główną atrakcją byli Afrykańczycy. Za sprawą swojej narzeczonej (sic!) Marii, Mock trafia na trop szajki sutenerów z piekła rodem. Więcej nie zdradzę. Jednak jak się można domyślać, kolejny raz kariera Mocka wisi na włosku, a zdrowie zostaje poważnie nadwątlone.
Fabuła obu powieści jest zgrabnie pomyślana.
Wiem, że Marek Krajewski cyzeluje swoje książki i dba o jak największą wiarygodność, co można odczuć; zawsze czytam różnego rodzaju posłowia, czy od autora, zwracam wtedy uwagę na podziękowania skierowane do osób faktycznie zaangażowanych w projekt, które czuwały nad detalami, by fabuła, że tak powiem eufemistycznie, się kleiła.
Już czekam na kolejne tomy serii (ach, ten 2018! będzie nowa Szczupaczyńska i nowy Mock!, a kto wie, może i Departament Q?), a w międzyczasie będę się posiłkowała starszymi, nieczytanymi jeszcze przeze mnie tomami.
Mock, Mock.... czytałam już wieki temu chyba z pięć książek z Eberhardem... Może warto byłoby się z nim spotkać jeszcze raz?!:)
OdpowiedzUsuńWarto - Krajewski nie zawodzi :)
UsuńKrajewski to kolejny autor, co do którego mam przeczucie, że do mnie literacko trafi, ale z którym jednocześnie ciągle się mijam. Ale kiedyś postaram się to zmienić, chociaż nie mam jeszcze planu od jakiej książki zacząć :)
OdpowiedzUsuńJa czytam Krajewskiego jak mi coś wpadnie w ręce. Specjalnie go nie szukam, ale czytam go z przyjemnością.
Usuń