O kotach autorstwa laureatki nagrody Nobla Doris Lessing powinni przeczytać wszyscy kociarze. Wspaniałe opisy kocich zachowań, harców, walki o zachowanie kota przy życiu, kolejne ciąże, ale i "pozbywania się" kociego potomstwa. Lessing wychowała się na farmie, w głuszy, z dala od cywilizacji. Na farmie niemal roiło się od kotów w różnym stadium zdziczenia. Potem, w czasie swojego dorosłego życia przez cały czas pod nogami pałętał się a to czarny, a to łaciaty mruczek. Czasami było ich kilka naraz; walczyły między sobą o uwagę człowieka, walczyły o teren i najlepszego partnera w czasie godów. Książkę oceniam bardzo pozytywnie, ale to pewnie przez moją skłonność do tych mądrych zwierząt.
Był moment - choroba czarnej kotki - kiedy się popłakałam. Przypomniał mi się mój Marcepan. Marcepan był czarnym kotkiem perskim, którego kupiliśmy od razu po ślubie. Do wyboru z hodowli był biały i czarny (oczywiście chciałam brać oba). Pierwszą noc przy włączonym kocim motorku spał u wezgłowia naszego łóżka. Trytrał całą noc! Maleńka czarna kulka z wielkimi oczami. Miękka i puszysta. Oczywiście jak to mały kotem miał dzikie zapędy: kiedyś siedziałam na fotelu, takim z lat 60/70 z oparciem i drewnianymi podłokietnikami, a ten na mnie szarżuje, wbija pazury w mój zadek i zwiewa gdzie pieprz rośnie! Zostało mu to wybaczone, zwłaszcza, że wyrósł z niego naprawdę przemiły kot.
Kiedy poszliśmy do pierwszego szczepienia, pani weterynarz zauważyła coś niepokojącego. Coś, co wzięłam za białe cebulki włosów, okazało się być grzybicą. Niestety, miał to już z hodowli, co hodowcy zataili przed nami. Zamiast szczepienia kot dostał spray na grzyba. Po jakimś czasie dostał jedne, drugie, dziesiąte leki, ale piękne aksamitne futro trzeba było zgolić na zero!
W tym czasie byłam u lekarza, bo jak się okazało zaszłam w ciążę. Kiedy tylko Marcepan mnie zobaczył (usłyszał), podbiegł ze skargą w głosie - popatrz, popatrz co mi zrobili, kiedy ciebie nie było!
Ale, nie było innej rady. Futro zaczęło ładnie odrastać, ale choroba nie chciała odpuścić. A ja dostałam alergii na kocią grzybicę i musiałam smarować czerwoną szyję maścią (łagodną dla dziecka, które się we mnie rozwijało).
Marcek był kochanym kotem. Przybiegał z ogródka, kiedy potrząsałam puszką z jedzeniem; wbiegał wtedy po schodach i miauczał cały czas takim specyficznym mruczącym miaukiem, że juuuuż iiiidę, leeecę pęęęedzę:)
Lubił Whiskas z wątróbka. Najpierw wyjadał żółte poduszeczki, potem resztę. No i saszetki - robiłam mu takie zupki i najpierw wypijał sosik, potem "drugie danie". Po mleku kocim dostał takiej niestrawności, że o mało nie umarł. Właściwie nie jadł nic innego.
Kiedyś Nina (nasz York) przyniosła mu żabę - Marcepan obejrzał, powąchał, żaba skoczyła i Marcepan zwiał na górę. Podobnie było z myszą. Myślę, że Nina myślała o nim, jak o swoim dziecku, które musi nauczyć polować; kot zjawił się po pierwszej ciąży urojonej Niny. Cieszyła się jak dziecko, kiedy go zobaczyła (kot nieco mniej;). Te dwa zwierzaki żyły w najlepszej harmonii.
Marcek nie był kastrowany. Uznaliśmy z panią weterynarz, że skoro nie psyka i nie ucieka, to mu oszczędzimy klejnoty rodzinne. To był kot domator, który niczym wierny pies (patrz: Nina) leży u boku swojego człowieka, kiedy ten czyta książkę, bądź zajęty jest czymkolwiek innym.
Tylko raz się zdenerwował: kiedy przyniosłam ze szpitala "moje młode". Uciekła wtedy na cały dzień. Już nawet rozklejałam plakaty, bo Marcek bał się nawet za winkiel wychodzić, ale wrócił. Pachniał piwnicą i wyglądał, jakby był w jakiejś zamknięty.
Uwielbiałam te jego mięciuteńkie łapki. To, jak dmuchał na mnie noskiem. Jaki był dzielny i cierpliwy przy zabiegach. Kiedy kołtunki pod pachami ładnie się rozczesywały przy szczotkowaniu, a kot w zadowoleniu mruczał. Kiedy miziałam go na kolanach, trytrał i trytrał, jakby miał motor wbudowany pod futrem. A kiedy wchodził do pokoju, miało się wrażenie, że pytał - co robisz? Wtedy mu odpowiadałam. Chrapał w nocy, kiedy spał w kątku przy łóżeczku Władka. Kochałam tego kota bardzo mocno. I myślę, że żadnego kota już tak nie pokocham.
Jakoś w styczniu, kiedy Władek miał niecały rok, kot źle się poczuł. Nie wiedziałam o tym; nasikał na dywanik, czego nie robił wcześniej. Zwaliłam to na karb walki o władzę z dzieckiem. Powtórzyło się kilkakrotnie, że nie korzystał z kuwety, a wolał dywaniki, wycieraczki i inne tego typu. W końcu strasznie miauczał i widać było, że coś jest nie tak. W poniedziałek sikał krwią i nie miał ochoty (siły) pić. Pani weterynarz powiedziała, że już jest za późno.
Do końca trzymałam go za piękną, czarną, miękką łapkę. Dostał zastrzyk, źrenice mu się rozszerzyły... pierwszy raz widziałam jak ktoś odchodzi. Głaskałam go cały czas. Biedny kotem paradoksalnie zmarł na chorobę występującą najczęściej u kastratów.
Do domu wróciłam z pustym transporterkiem.Żadne Czarne nie kręciło się pod nogami. Nie było dźwięku chrupek uderzających o ścianki metalowej puszki. Nie pamiętam, co zrobiłam z resztą żwirku? Był styczeń i nawet nie mogłam go pochować...
Bardzo długo po nim płakałam. Właściwie tak się nieszczęśliwie stało, że po długiej chorobie trzy miesiące wcześniej zmarł mój tata. Kiedyś pojechaliśmy malować pokój taty i obaj - tata i kot - zapałali do siebie sympatią. I mam nadzieję, że teraz to on opiekuje się Marcpanem.