Ale wracając do kina. Wychowałam się na porankach w Kinie Apollo w Gliwicach (na zdjęciu powyżej). Pamiętam czerwone czy bordowe kotary, filar i specyficzną akustykę. Kiedy byłam starsza chodziłam do Bajki i Kino-Teatru X. W Bajce był taki specyficzny zapach, jakby pot i popcorn razem. To tu widziałam Gwiezdne Wojny. W X, blisko którego mieszkałam hall zajmowały plakaty filmowe. Nie te hollywoodzkie, ale te ze starej dobrej polskiej szkoły plakatu. Potem chodziłam na ambitniejsze filmy do Amoku (mieścił się w Prezydium). To było maleńkie, studyjne kino z tradycjami. Dzisiaj Amok działa w Bajce i gra świetne filmy.
Rybnickie kino przypomniało mi te wszystkie piękne chwile; powietrze o specyficznym aromacie, pozbawionym popcornu, nikt nie chrupał tacos (czy nachos, bo nigdy nie wiem), nikt nie siorbał litrowej coli. Akustyka, wnętrze tak przytulne jak w domu, skrzypienie foteli, kotara, a w końcu to specyficzne przygasanie świateł. Taaak, to jest prawdziwe kino, a nie takie udawane, masowe, jak z fabryki; niezależnie gdzie by się nie było wszystko jest takie samo. Mam nadzieję, że nigdy przenigdy kina studyjne nie ustąpią miejsca cyfrowym, że multiplesy nie wyprą Kin. Znalazłam taki artykuł: Czy multipleksy zabiły małe kina?.
Jeszcze jedno - przed Prometeuszem byliśmy zmuszeni obejrzeć 25 minut reklam i zapowiedzi. Przed Ostatnią Miłością wyszedł miły pan, zapowiedział film, opowiedział o filmie, który będzie nadany w przyszły poniedziałek i wycofał się za kulisy.