Header Image

Fajny film wczoraj widziałam

Po chorobie postanowiłam sobie zrobić przyjemność w rodzaju kąpieli przy świecach, czy pudełka pralinek, ale przy czterolatku wolałam wybrać kino (kąpiel trwałaby jakieś pięć minut, bo dziecku zachciałoby się siusiu/kupę/myć rączki etc, a pralinki - wiadomo). Nie czytałam wcześniej recenzji, obejrzałam raz zapowiedź, ale tak naprawdę mój wybór był przesądzony, bo chciałam obejrzeć coś w sam raz kobiecego i subtelnego.
Czas na miłość (angielski tytuł to About time) to opowieść o tym jak nauczyć się żyć pięknie i umiejętnie wybrać miłość swojego życia. Odtwarzający główną rolę Domhnall Gleeson (fantastyczny w roli Lewina w ostatniej adaptacji Anny Kareniny) wciela się w postać Tima, który dowiaduje się od ojca (nasz ulubiony Billy Mack - Bill Nighy), że męska linia rodu Lake'ów potrafi podróżować w czasie. Oczywiście cofanie się w czasie nie służy zebraniu kapitału na wyścigach konnych, a zdobyciu Tej Jedynej, którą gra się urocza Rachel McAdams. Mamy piękne plenery, doskonałe dialogi (świetna rola Toma Hollandera), kochającą się rodzinę, w której aż chciałoby się żyć. Całość jest inteligentna i nietuzinkowa, a postacie takie naprawdę do polubienia. Po filmie wychodzi się patrząc na świat przez różowe okulary i aż chce się przeżywać życie najlepiej jak się potrafi. W każdym razie - zakochałam się w tym filmie, bo jest po prostu ładny!
Kolejnym filmem, który mogę polecić jest Byzantium. Wiem, wiem - znowu wampiry. Ale tym razem nie mamy tu bajki a la Zmierzch, a coś na kształt baśni, bo w tym właśnie specjalizuje się Neil Jordan. Oczywiście większość kinomanów pierwsze skojarzenie ma z Wywiadem z wampirem, ale ja tu widzę bardziej krwawą kontynuację Towarzystwa wilków (kocham ten film!); Eleanor, młodsza z bohaterek, nosi czerwoną pelerynkę zupełnie jak Rosaleen. W tym filmie coś jest. Klimat, jakaś baśniowość, sama nie wiem, ale jestem oczarowana.
Za to kompletną porażką okazał się film, na który dość długo czekałam - Stoker. Oprócz ładnych zdjęć film nie ma nic do zaoferowania i mniej więcej w połowie z fajnego klimatycznego dramatu robi się... co? pastisz? taka amerykańska wersja Trupa w każdej szafie? 
Równie srogie rozczarowanie spotkało mnie przy Miłości Swanna. Volker Schlöndorff postanowił zekranizować pierwszą część cyklu W poszukiwaniu straconego czasu. Wyszło bezkształtnie, mdło i płytko. Na pocieszenie dobry Irons, wspaniały Delon, boska Ardant i oszałamiające suknie, dla których było warto włączyć telewizor!
Na koniec dwie amerykańskie komedie - jedna to Gorący towar (skrzyżowanie Miss Agent z Policjantkami z FBI). Szału nie ma, ale pośmiać się jest z czego. 
Natomiast R.I.P.D. to jakaś totalna pomyłka; po co kręcić popłuczyny po MIB? Jeff Bridges na otarcie łez, plus wygrzebany chyba rzeczywiście z zaświatów Kevin Bacon;)
W zapowiedziach? The Kitchen, komedia USA. Na Filmwebie dość słabo oceniana, ale po zapowiedzi mogłabym dać jej szansę. Frances Ha - komedia o dość oryginalnej dziewczynie. Summer in februar - o szkole artystycznej Newlyn (lata 20-te ubiegłego wieku). Grawitacja z Sanrdą Bullock w kosmosie. Runner, runner (u nas jako Ślepy traf!) z Afleckiem i Timberlakiem. 47 roninów z Keany Reevesem, i na koniec Labirynt z Hugh Jackmanem, na który z pewnością pójdę.

W Japonii, czyli w domu - Rebecca Otowa

Japonia towarzyszy mi od najwcześniejszych lat. Jako mała dziewczynka pokochałam nadawany u nas serial Oshin, w programach ukazujących różnorodność świata podziwiałam rytuał parzenia herbaty, a japońska sztuka szturmem podbijała moje maleńkie serce choćby za sprawą teatrzyku o pięknej królewnie zaklętej w żurawia.
W dorosłym życiu sięgam po japońską literaturę (oczywiście Murakami, Kōbō Abe, Kakuzo Okakura, czy Kenzaburo Oe), oraz po tę opisującą Kraj Kwitnącej Wiśni. 
Ostatnio stałam się dumną posiadaczką W Japonii, czyli w domu, pióra Amerykanki od trzydziestu lat mieszkającej w niewielkiej wiosce pod Kioto. Rebecca Otowa pięknym, czasem lirycznym językiem opisuje swoje codzienne zmagania z obcą kulturą, której stała się częścią. Początkowo, jako młodej, niezależnej kobiecie było jej trudno podporządkować się patriarchalnemu społeczeństwu opartemu na sztywnych zasadach przestrzeganych od pokoleń. "Moje kuzynki - pisze Otowa - chciały, bym się dopasowała, ponieważ szczerze wierzyły, że tak będzie lepiej dla mnie i dla innych. Przekonywały mnie, że wszystkie japońskie żony robią to czy tamto. Wprawdzie każdy mógł się łatwo przekonać, rozglądając się po okolicy, że wcale tak nie jest, ale żony, które żony, które nie zachowywały się w idealny japoński sposób przedstawiono mi jako złe. W rzeczywistości stałam się bardziej japońska, niż inne żony w moim wieku." 
Rodzina Otowa zamieszkuje trzystuletni tradycyjny dom, w którym w zależności od pory roku wprawia się drzwi letnie lub drzwi zimowe. Ilustracje i zdjęcia w książce ukazują ten sam dom w latach 20-tych ubiegłego wieku i ten sam dom w niezmienionym kształcie u progu XXI-go wieku. 
Autorka opisuje w krótkich esejach obyczaje związane ze świętowaniem, obrzędami, domowymi bóstwami, oraz sprawami domowymi, takimi jak ogrzewanie, higiena. Jest rozdział poświęcony słodyczom i rozdział poświęcony księżycowi; "Kiedy Japończycy patrzą na Księżyc, nie dostrzegają, jak my, radosnej i trochę jowialnej twarzy życzliwego człowieka. Ich kultura nakazuje podziwiać królika ubijającego ryżowe ciastko omochi w wielkim drewnianym moździerzu." Jak mi to wyłuszczył mój mąż, to zrozumiałe dla fanów Czarodziejki z księżyca, bo ona miała na imię Bunny i jej tajne hasło zawierało coś o pieczeniu ciastek na Księżycu.
Czytając W Japonii, czyli w domu miałam wrażenie, że Amerykanie wszystkiemu się dziwią; dziwne są dla nich zmiany pór roku, tradycja i zwyczaje. Takie samo wrażenie odniosłam czytając Lekcje madame Chic. Być może dla nas, wychowanych w kulturze zdejmowania butów przed wejściem niektóre japońskie zwyczaje nie są wcale dziwne. Tak samo jak w Japonii tak i u nas nie wypada przyjść z pustymi rękami, wręczanie kopert jest zwyczajnym procederem (nie mówię o łapówkach rzecz jasna;), nosimy inne obuwie po domu, a inne na zewnątrz, dogrzewamy się piecykami, a teściowe, zupełnie jak ich japońskie odpowiedniki, uczą młode żony jak upiec tak a nie inaczej roladę, czy doprawić modrą kapustę. No i kiedy przeczytałam o specyficznych japońskich słodyczach, pakowanych "na prezent" od razu pomyślałam o naszych wymyślnych odpustowych słodyczach, o oblatach i szklokach. Kto wie, może prawdziwemu Ślązakowi bliżej do mieszkańca Kioto, niż by się wydawało?

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Świat Książki

"Jestem zakochany w trąbie powietrznej..."

"Dwudziestego czwartego lipca 1900 roku w domu na South Street przyszło na świat szóste dziecko państwa Sayre, córeczka. Minnie (matka) miała już ponad czterdziestkę, a sędzia Sayre (ojciec), czterdzieści dwa lata. Minnie nadal dużo czytała i nazwała dziecko imieniem powieściowej królowej Cyganów: Zelda." Tak o narodzinach Zeldy Seyre Fitzgerald pisze jej biografka Nancy Milford w książce Zelda, wielka miłość F. Scotta Fitzgeralda.
Zelda miała się stać niedługo jedną z najbardziej znanych kobiet ameryki, symbolem nowej "rasy" kobiet - podlotka. Dla swojego męża, pisarza Francisa Scotta Fitzgeralda była tym, kim wcześniej były Dagny Juel Przybyszewska, czy Lou Andreas-Salome. Inspirowała, ale i ciągnęła na dno.
Zelda uważana była za skończoną piękność, choć to dyskusyjne; Dorothy Parker pisała: "Nigdy nie wydawała mi się piękna. Była bardzo jasną blondynką, z buzią jak z bombonierki, z wygiętymi w podkówkę ustami, wszystko miała jakby pomniejszone i wyglądała na dość kapryśną. Dąsała się, jeśli coś jej się nie podobało". Jednakże na Fitzu, jak nazywali Fitzgeralda przyjaciele wywarła ogromne wrażenie. Początkujący pisarz był zafascynowany żywiołową kobietką, która za nic miała konwenanse.
Znajomi często wspominali, że Zelda odrywała Fitza od pracy, chciała by się nią zajmowano, jak dzieckiem. U boku męża, Zelda miała wszystko - drogie futra, podróże po Europie, suto zakrapiane imprezy co wieczór. Jednakże słono musiała za to zapłacić. Fitzgerald wysysał z jej osoby fakty, by umieścić je w pisanych przez siebie książkach. Myślę, że traktował małżeństwo jako eksperyment, z którego mógł zdawać relacje i czerpał garściami z pamiętników (tak!) i listów żony. Każdy, nawet najdrobniejszy niuans życia małżeństwa znajdował swoje odwzorowanie z postaciach: Daisy Buchanan jest Zeldą, Nicole Diver (postać z Czuła jest noc) jest Zeldą, Zelda jest niemal słowo w słowo przeniesiona do literatury, skopiowana jakby przez kalkę.
Wycieńczenie psychiczne, oraz zwariowany rytm życia małżeństwa musiały się odbić na zdrowiu psychicznym "żyjącej na maksa" Zeldy. Koło trzydziestego roku życia zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością do tego stopnia, że została poddana hospitalizacji. Fitzgerald w tym czasie romansował i coraz więcej pił, co doprowadziło go do przedwczesnej śmierci.
Niedawno w Rosji był kolejny przypadek, kiedy drewniany szpital psychiatryczny zajął się ogniem, a ileś tam osób nie zdołało się uratować. Zelda zginęła w podobnych okolicznościach. Została zidentyfikowana jedynie po bucie, na który upadła.
Biografia pióra Nancy Milford jest wyczerpującą próbą uchwycenia fenomenu tej żywiołowej kobiety i wpływu, jaki wywarła na sławnego męża. Właściwie nie da się mówić o prozie Fitzgeralda bez jakiegokolwiek odniesienia do Zeldy. Biografia ta ma jednak kilka słabszych punktów, jest może zbyt rozwlekła, zbyt chaotyczna, ale mam wrażenie, że Milford po prostu nie potrafiła odrzucić materiału, który pomoże czytelnikom zrozumieć tę amerykańską ikonę lat 20-tych.



Zdobywam zamek - Dodie Smith

Są książki, które idealnie wpasowują się w chwile; potrzebowałam czegoś uroczego i z humorem. I tak sięgnęłam po Zdobywam zamek Dodie Smith
Jakieś dwa lata temu (a może tylko rok?) czytałam dziecku 101 dalmatyńczyków tejże autorki. Na skrzydełku obwoluty przeczytałam, że jej najbardziej znaną powieścią nie-dla-dzieci jest I capture the castle. Niestety, próżno szukałam po bibliotekach, bo książka nie była tłumaczona! A na Wyspach wydano ją w 1948 roku. Ale polscy wydawcy chwała Bogu naprawili ten błąd i dostaliśmy tę fantastyczną książeczkę do rąk w tym roku.
Zdobywam zamek jest intymnym pamiętnikiem siedemnastoletniej Cassandry, która mieszka z rodziną w zrujnowanym zamku na angielskiej prowincji. A rodzinę ma całkiem oryginalną: ojciec (który moim zdaniem ma coś z Joyce'a) znany z jedynej jak dotąd powieści, ku zdziwieniu rodziny coraz bardziej dziwaczeje, macocha - bladolica muza artystów - gotuje, sprząta i farbuje ubrania, siostra Cassandry, Rose - niczym postać z Jane Austen, czeka na dobre zamążpójście. Jest jeszcze osiemnastoletni, przystojny jak młody bóg, Stephen szaleńczo zakochany z Cassandrze. Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły, ale gwarantuję, że przy scenie, w której w życie bohaterów wkraczają dwaj młodzi Amerykanie, rykniecie ze śmiechu! No i oczywiście mamy wspaniałe zwierzęta: suczkę Heloizę i kota - a jakże - Abelarda!

Cassandra ze swadą opisuje uczucia i perypetie, które przytrafiają się jej rodzinie; dzienniki są stenografowane (dziewczynki lubią szyfry) w trzech różnych zeszytach, które są jakby odbiciem statusu majątkowego rodziny (pierwszy zeszyt za sześć pensów, drugi został kupiony za jednego szylinga, ostatni za dwie gwinee). Bo rodzina choć dobra i wykształcona, to klepie biedę okrutną: "O, mój Boże, Topaz [macocha]  naprawdę gotuje jajka. Nikt mi nie powiedział, że kury wysłuchały naszej modlitwy. Ach, wspaniałe kury! Myślałam, że na kolację będzie tylko chleb z margaryną, a ja nie mogę się przyzwyczaić do margaryny tak, jakbym chciała. Dziękuję niebiosom, że nie ma jakiejś formy chleba tańszej od chleba". Po tym cytacie chyba rozumiecie, o co mi chodzi.
Główna bohaterka, taka fajna rezolutna nastolatka, stoi moim zdaniem w jednym szeregu z Elizabeth Bennet oraz Anią Shirley (nie Andzią!;) i czytając miałam wrażenie, że się z nią bardzo zaprzyjaźniam. Może to też przez fakt, że podejrzałam sobie obsadę filmu "Nie oddam zamku" i rolę Cassandry gra Romola Garai, którą po prostu uwielbiam (znacie ją zapewne choćby z czteroczęściowej Emmy, czy z Pokuty). No i teraz poluję na ten film.
Ale wracając do książki - jak już ostatnio napisałam, przypomina mi z jednej strony narratorkę Jajko i ja Betty MacDonald, przesympatycznej opowiastki o miastowej młodej kobiecie, która na odludziu zakłada z mężem kurzą farmę, a z drugiej strony marzycielskość Cassandry bliska jest bohaterowi Białych nocy Dostojewskiego.

No i dziwna rzecz: dziś ja się "wprowadzam" do nowego zeszytu. Poprzedni - jak zauważyło kilka osób - pochodził ze strychowych wykopków. Ten jest czarny, w twardej okładce i ma gumkę i zakładkę. Już się nie mogę doczekać, jak coś w nim zapiszę.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Świat Książki