Header Image

* * * Ludzie na drzewach - Hanya Yanagihara * * *

Po Ludzi na drzewach sięgnęłam z obawą; Małe życie mną dogłębnie wstrząsnęło, bardzo je przeżyłam, więc co naturalne, nabrałam rezerwy do debiutanckiej powieści Yanagihary. Niepotrzebnie - powieść Amerykanki czyta się znakomicie i mogę się bez reszty zgodzić ze stwierdzeniem The Independent, że jest to lektura pochłaniająca.

Powieść skonstruowana jest dość nietypowo. Pamiętniki przeplatają się z fragmentami artykułów prasowych, a całość zaczyna się wedle przesłanek Hitchcocka, od "trzęsienia ziemi". Owym trzęsieniem ziemi jest oskarżenie noblisty o pedofilię i prawomocny wyrok skazujący. Miałam wrażenie, że gdzieś już o tym czytałam, i miałam rację - alter ego Nortona Periny jest Daniel Gajdusek, naukowiec uhonorowany w 1976 roku Nagrodą Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny za badania nad prionami, badania podobnie jak książkowy bohater prowadził na terenie archipelagu Mikronezji. Gajdusek w 1997 roku został skazany za pedofilię. Rozpętała się wówczas dyskusja, czy wybitne jednostki podlegają takim samym prawom moralnym, jak "zwyczajni" ludzie?

Geniusz często idzie w parze z szaleństwem, a co za tym idzie, z lekceważeniem zasad etycznych. Przykładów jest wiele, od genialnego lekarza Alfreda Bali Trevino (pierwowzór Hannibala Lectera z powieści Thomasa Harrisa), do choćby kompozytora doby późnego renesansu Carlo Gesualdo, który zamordował z zimną krwią żonę i jej kochanka. Przykłady można mnożyć, a wiele z nich dowodzi, że przestępcy celebryci traktowani są zdecydowanie łagodniej, niż reszta społeczeństwa.

Chociaż Ludzie na drzewach to nie traktat moralny, ale porusza - prócz wspomnianego, również inne ważne tematy - moralność białego człowieka, któremu "wolno wszystko", nawet traktowanie przedstawicieli innych ras, jak myszy doświadczalne, a także odpowiedzialność naukowców za ich odkrycia i konsekwencje tychże. Pod wpływem ujawnienia odkryć Periny (rzecz dotyczy nieśmiertelności, a właściwie kompleksu Selene, - organizmy tubylców z mikronezyjskiej wyspy U'ivu nie starzeją się dzięki spożyciu substancji zawartych w autochtonicznym gatunku żółwia zwanego U'ivu'ivu) życie na Ivu'ivu się przeobraża, rewelacje naukowca mają niebagatelne konsekwencje na życie mieszkańców wyspy oraz dla ekosystemu, w postaci najazdu zainteresowanych zyskiem koncernów farmaceutycznych, oraz rzeszy naukowców marzących o sławie.

Powieść poruszająca tak ważkie tematy zasługuje niewątpliwie na polecenie czytelnikom, którzy od lektury wymagają czegoś więcej niż jedynie rozrywki. Każdy czytelnik postawi sobie zatem pytanie, czy Norton Perina jest niesłusznie szkalowanym geniuszem, czy zręcznym manipulatorem i zbrodniarzem. 
Kwestię traktowania ludzi nie-kaukaskiego pochodzenia, można znaleźć nie tylko w Jądrze ciemności Josepha Conrada, ale i w książce Zabawa w Boga (At Play in the Fields of the Lord) Petera Matthiessena.

Król - Szczepan Twardoch

Intrygujące postaci przedwojennego światka przestępczego skupionego wokół Kercelaka, brudny świat, jakiego nie znajdzie się w przedwojennych filmach, zgrabnie rozwijana zabarwiona politycznie akcja powieści - tak najkrócej można scharakteryzować Króla Szczepana Twardocha.


Przyznam, że z tą powieścią mam nielichą zagwozdkę. Powieść wciąga, broni się na każdej płaszczyźnie, a z drugiej strony niepotrzebnie wrzucona metafizyka (Litani) sprawia wrażenie, że to jeden wielki fejk i burzy odbiór bandyckiej (nie łotrzykowskiej) historii. Fragmenty dotyczące dywagacji ontologicznych (gdzie mieszka ludzki byt) postanowiłam zaznaczyć karteczkami – widać tutaj jakieś dalekie echa wykształcenia autora (niekiedy zastanawiam się, czy dzieliliśmy wykładowców, pewnie niektórych tak) - te fragmenty szczególnie przypadły mi do gustu, pobudziły do myślenia. Ale nasycenie wulgaryzmów i seksów było wręcz groteskowe, szczególnie pod koniec powieści. I zachęcona opisami i okładką liczyłam na więcej boksu!

Dziwny jest ten półświatek wykreowany przez Twardocha; podobny kolorytem do przedwojennego Wrocławia czy Lwowa z kryminałów Krajewskiego, prawdopodobny i realny, ale niekiedy wydaje się snem narratora...

Śląskie Targi Książki

Urodziny, imieniny, gwiazdka i zajączek w jednym, czyli... jak spłukałam się na maksa, ale przynajmniej mam co czytać ;) 

Targi Krakowskie są niemal gargantuiczne, a przedzieranie się przed gęsty tłum wywołuje we mnie uczucie duszności. W Warszawie jeszcze nie byłam, ale podejrzewam, że jest podobnie. Ale co roku planuję budżet tak, żeby w listopadzie świętować totalną książkową rozpustę w Katowicach. 

W tym roku byłam tam i prywatnie i służbowo-blogowo, bo w piątek stałam na stosiku wymiankowym ŚBK. Zdążyłam tylko zrobić fotkę jeszcze nieuruchomionego stoiska, ale kiedy tylko zaczęto wpuszczać kupujących, od razu nasz kącik się zapełnił i nie było gdzie szpilki wsadzić! Takie oblężenie, nawiasem mówiąc, trwało przez trzy dni targów. 
Chodziłam od stoiska do stoiska z portmonetka w ręku i udało mi się trafić dziesięć kolejnych Kolibrów! Władek kupił sobie Umarły las i NieUmarły las, a także książeczkę po angielsku i 25 zagadek detektywistycznych. Adam - Życie w średniowiecznym zamku. A ja - grzeszyłam ile wlezie! 



Z wymiany mam: Gwiezdny pył, Mitologię Nordycką (za Bondę i Ahern), a potem za dwa starsze Gaimany dostałam The Beach i Sophie's World. Na stoisku z książkami anglojęzycznymi wybrałam: Turtles all the way down, Swing Time, The Buried Giant i Fantastic Beasts, ponadto mam też Inteligencję Kwiatów, która mnie po prostu zaczarowała! Obiecaliśmy sobie tradycyjnie kupić jakieś nowe gry i wybór padł na Sen i Na końcu języka

ASZdziennik miał rację - jestem targowym berserkiem zakupowym;)  Chociaż ocierałam się o sławy mniejsze i większe (słuchałam Niedenthala, Pakosińskiej, Siwczyka, Biedronia), to jakoś ani nie podeszłam, ani nie brałam autografów. 

Jestem naprawdę bardzo zadowolona i już się nie mogę doczekać, kiedy sięgnę po moje nowe zdobycze. Rozważałam jeszcze Mleko i miód, ale w końcu się nie zdecydowałam. Mam też na liście kilka pozycji, których nie udało mi się utrafić (więc chętnie odwiedzę moją ukochaną księgarnię). 


Stoisko wymiankowe ŚBK jeszcze bez tłumów (historyczne, koloryzowane)

Zatrute ciasteczko - Alan Bradley

Angielska prowincja lat 50-tych ubiegłego wieku, podupadła rezydencja rodu de Luce, Buckshaw, a w niej pracownia chemiczna – samotnia i ukochane miejsce jedenastoletniej Flawii. Dla rezolutnej dziewczynki doświadczenia, niekiedy niebezpieczne i ryzykowne, są całym światem, a wręcz można powiedzieć, że właśnie świat przyswaja za pomocą nieskazitelnej logiki wzorów chemicznych. 

https://www.instagram.com/p/BbY30Plgv0x/?taken-by=setnastrona

Pewnej nocy w posiadłości zjawia się nieznajomy, który wkrótce umiera. Trop prowadzi do zagadkowego morderstwa i kradzieży legendarnego znaczka z podobizna królowej Wiktorii, które miały miejsca niemal ćwierć wieku wcześniej.

Nie zdradzając zbyt wiele z fabuły dodam, że to kryminał dla… nastolatków. Ale za to jaki! Powieść detektywistyczna napisana nieco w stylu panny Marple i Ojca Browna, a główna bohaterka dorównuje inteligencją i stosunkiem do świata, Sherlockowi Holmesowi. Napisana świetnie stylistycznie, z niezłą zagadka kryminalną. Zdecydowanie sięgnę po kolejne tomy, zwłaszcza, że wyszło do tej pory już siedem części.

Profesor Stoner - John Williams

Powieść uniwersytecka w literaturze anglosaskiej ma długą tradycję - Anglicy mają swojego Davida Lodge'a i Kingsleya Amisa, Stany Zjednoczone - Johna Edwarda Williamsa. O ile ci pierwsi uniwersytecki światek ukazują z przymrużeniem oka, o tyle Amerykanin pochyla się nad ludzką kondycją w poważnej pozie zatroskanego obserwatora.

https://www.instagram.com/p/BbOOsgxgdiB/?taken-by=setnastrona

Zwyczajne życie niemal od kolebki po grób głównego bohatera, Williama Stonera, pełne ciężkiej pracy, wyrzeczeń i zaprzepaszczonych ambicji. Z nadziei młodości do rozczarowań wieku średniego. 
Jedyny syn małżeństwa farmerów zostaje ku własnemu zdziwieniu wysłany na studia rolnicze. Na drugim roku rezygnuje z kierunku na Wydziale Rolniczym i zapisuje się na kursy literatury, filozofii i historii starożytnej. Na wakacje wraca na farmę, nie zdradzając słowem, że zmienił kierunek zainteresowań. "Miłość do literatury, do języka, do tajemnicy umysłu oraz serca przejawiającą się w maleńkich, dziwnych i niespodziewanych połączeniach liter układających się w czarny i beznamiętny druk - tę miłość, którą ukrywał, jakby była zakazana i niebezpieczna, zaczął ujawniać, najpierw nieśmiało, potem odważniej, a w końcu z dumą." I tak pracowity, ambitny, ale i introwertyczny Stoner pnie się po akademickich szczeblach kariery. W pewnym momencie ma, zdaje się, wszystko czego tylko może chcieć młody człowiek, przyjaciół, karierę a także ukochaną u swego boku.

Jednak nie jest to opowieść o amerykańskim self-made manie, o american dream, o człowieku sukcesu. Jest to studium człowieka rozczarowanego, który nic nie może poradzić na przeciwności losu, który nie jest waleczny, a zwyczajny, a chcąc jakoś przeżyć musi się stosować do reguł, które ustalają inni. Ta przejmująca proza dałaby się również streścić jako tytuł znakomitej powieści Hansa Fallady: "Każdy umiera w samotności". 

Dziwi mnie, że powieść dotarła do nas z półwiecznym opóźnieniem. Profesor Stoner został wydany w Stanach w 1965 roku, a w Polsce doczekał się tłumaczenia dopiero niedawno. Dodatkową rekomendacją jest wypowiedź Toma Hanksa na jej temat cytowana na okładce: "To pewnie najbardziej fascynująca książka, na jaką się natknęliście". Mnie bardzo przypomina Cienie nad rzeką Hudson, być może ze względu na tę delikatną nutę rozczarowania życiem, która wisi nad tekstem jak Chanel no 5 wokół wykwintnej kobiety.

Od pewnego czasu mówi się również o ekranizacji. Reżyserem podejmującym się sfilmowania prozy Willaimsa miałby być Joe Wright, a rolę tytułową prawdopodobnie powierzy się Caseyowi Afflekowi. Znając poprzednie produkcje reżysera, szczerze trzymam kciuki. 

Kolekcja nietypowych zdarzeń - Tom Hanks

Kolekcja nietypowych zdarzeń to oprócz Labiryntu duchów, literackie wydarzenie tej jesieni. Znany i lubiany hollywoodzki aktor, Tom Hanks, debiutuje w roli prozaika! Tego się można było spodziewać po kimś, kto nie tylko kolekcjonuje maszyny do pisania, ale i znany jest ze swojego zamiłowania do literatury pięknej.

https://www.instagram.com/p/Ba-zz_2AxOV/?taken-by=setnastrona

Tom Hanks serwuje czytelnikom ponad tuzin naprawdę dobrych opowiadań. Świetnie odmalowane maleńkie skrawki życia zwyczajnych ludzi. Dużo tu również Nowego Jorku, z różnych okresów - przedwojnie, czasy powojenne, lata 70-te, ale i zdarzają się opowiadania rozgrywające się na przedmieściach. Relacje międzyludzkie są ciepłe, życzliwe, dzięki czemu książka jest miłym relaksem po ciężkim dniu, oddechem przed snem.

Już jestem zakochana w opowiadaniu Przeszłość jest dla nas ważna, które jest nieco futurystyczną historią miłosną. W opowiadaniu Oto refleksje mojego serca przejrzałam się jak w lustrze - pamiętam bardzo dokładnie, jak sama kupiłam moją maszynę do pisania, po drodze nabyłam papier i taśmę. Maszyna była elektryczna, ciężka jak diasi, ale napisałam na niej niejedno wypracowanie, opowiadanie, list. Bo właśnie wokół maszyn do pisania kręcą się owe historie. Maszyna, czy to ciężka, biurowa, czy lekka, domowa, walizkowa, zawsze znajduje się gdzieś na peryferiach historii Hanksa. Są gdzieś wokół, korzysta się z nich, lub spogląda do kącika z nostalgią, że kiedyś się z niej korzystało. W ogóle mam wrażenie, że Hanks opisuje nam swoistą mechaniczną menażerię, składa hołd starym przedmiotom; w dobie tymczasowości autor stara się ratować ile może, ocalając różnorakie przedmioty od zapomnienia. Nawet tytuł (Uncommon Type - type to po angielsku czcionka) jest hołdem złożonym maszynom do pisania.

Hanksa czyta się naprawdę dobrze. Jak na debiut można powiedzieć, że ustawił sobie wysoką poprzeczkę, dzięki czemu czytelnicy będą wypatrywali jego kolejnych pozycji. Pióro ma lekkie i sprawne, z odrobiną dobrotliwego humoru. Może i niekiedy pozbawione puenty, ale spójne. Mogłabym właściwie jednym słowem określić te opowiadania: serdeczne.

Autostopem przez galaktykę - Douglas Adams

Jeżeli akurat skończyliście czytać masakrujący reportaż z Syrii, żmudną powieść psychologiczną, lub podręcznik do księgowości, ta lektura jest dla Was! Totalnie niewymagająca, ale zabawna i krótka. Autostopem przez galaktykę czyta się tak szybko, mniej więcej tyle ile trwa lot statkiem kosmicznym z nieprawdopodobnym napędem ;) 

https://www.instagram.com/p/Ba3RdPQgOT_/?taken-by=setnastrona

Zapewne wiele osób kojarzy film z zabawnym facecikiem w szlafroku, który przez większość czasu pytał, gdzie tu się można napić herbaty? Kilka lat temu (dokładnie 12!) na ekrany kin weszła swobodna ekranizacja pierwszej części cyklu Douglasa Adamsa, o kilkorgu podróżnikach w przestrzeni kosmicznej, których w zasadzie nic ze sobą nie łączy, poza oczywiście okolicznościami.

Autostopem przez galaktykę drwi z literatury science-fiction, filozofii, polityki, słowem – ze wszystkiego, co ważne i wzniosłe. A humor jest swoiście brytyjski, totalnie abstrakcyjny, zarazem inteligentny, i powinien trafić w gusta fanów Monty Pythona (dla którego pisał skecze) Doctora Who (do którego zdarzało mu się pisywać scenariusze) i Flana O’Briana (Trzeci policjant). Ale daje również dość trzeźwo brzmiącą w każdych okolicznościach radę – nie panikuj!

Poza tym Autostopem przez galaktykę trafiło do kalendarza świąt nietypowych; 25 maja Brytyjczycy obchodzą Dzień Ręcznika – ręcznik w podróżach międzyplanetarnych odgrywa dużą rolę i ma wiele praktycznych zastosowań, bez ręcznika nawet mowy nie ma o kosmicznych podróżach autostopem! – jest to hołd fanów dla twórcy tej niebanalnej historyjki. Nawiasem mówiąc cykl powstał w późnych latach 70-tych jako radiowy serial i już wtedy zapowiadał się na kultowy. 

Polecam. Tak na szybko, do przeczytania w pociągu relacji Poznań-Koluszki, czy kiedy siedzicie na korytarzu podczas, kiedy wasze dziecko ma zajęcia z judo/szachów/chińskiego/baletu, itp.

Dwór cierni i róż / Dwór mgieł i furii - Sarah J. Maas

Poszerzania horyzontów czytelniczych odcinek drugi, zarazem ostatni. Jak już zapowiedziałam, zabrałam się za współczesną młodzieżówkę fantasy. Liczyłam na bezbolesne wejście w świat magicznych istot, okraszone odrobiną romansu, a dostałam naprawdę źle napisany zjadacz czasu. Tym bardziej doceniam spójne, mądre uniwersum, które podarowała światu J. K. Rowling.

Wstrzeliłam się w jakąś ogólnoświatową modę na Sarah J. Maas. 90% bookstagramowiczów ma na swoim koncie te niesamowicie fotogeniczne okładki (ja również!), ale po dobrnięciu do końca drugiego tomu [Dwór mgieł i furii] jakoś nie mam ochoty aranżować fotek tomu trzeciego. Ale do rzeczy, przecież nie okładka jest najważniejsza, a fabuła.


Część pierwsza, Dwór Cierni i Róż wpisuje się w modny nurt retellingu, czyli odczytania klasycznych opowieści na nowo. Mamy tu „Piękną”, która za złamanie odwiecznego traktatu zostaje zmuszona do zamieszkania z „Bestią”, ów okazuje się niezwykle uroczym (i bogatym) arystokratą z wysokiego rodu istot lepszych niż ludzie. I uwierzcie mi, ja naprawdę lubię takie historie – jednym z moich ulubionych filmów jest Towarzystwo wilków Neila Jordana, czyli na nowo opowiedziana historia Czerwonego Kapturka. Historia wykreowana przez Maas jest dobra, ale…

Ale w książkach roi się od licznych zgrzytających anachronizmów, powtórzeń, a Feyra jako główna bohaterka, zupełnie nic z siebie nie daje, nie reprezentuje sobą kompletnie żadnych wartości, do tego zachowuje się dziecinnie. Postacie Fae i innych stworzeń osadzonych w tym uniwersum mają strasznie ograniczone horyzonty myślowe; dysponując całą wiecznością można zyskać nieograniczoną wiedzę (Tylko kochankowie przeżyją), a nie myśleć tylko i wyłącznie o jedzeniu i seksie bez zobowiązań.


W gruncie rzeczy i na to przymknęłabym oczy, jednakże (aż mam ochotę wykrzyczeć to z siebie): to nie jest wartościowe, ani dobre, ani dobrze napisane! Maas ma naprawdę świetne pomysły, ale nie umie ich zrealizować. Użytkownicy czytelniczych portali społecznościowych ferujący gwiazdkami, czy serduszkami, już orzekli, że trylogia Dworów to wiekopomne arcydzieło i naprawdę szkoda mi tych czytelników, bo gdzieś tam, na bibliotecznych/księgarskich półkach czają się miriady dobrze napisanych powieści, po które trzeba tylko wyciągnąć rękę. Wtedy być może komuś spadną klapki z oczu i zrozumie, że król jest nagi…

Przeczucie - Tetsuya Honda

Literatura japońska kojarzy mi się z postmodernizmem i realizmem magicznym w wykonaniu Murakamiego, efemerycznym realizmem Kawabaty, trudnymi pytaniami Oe, nowoczesnością silnie sprzężona z tradycją. Pierwszy raz sięgnęłam po japoński kryminał i zdaje się, że to jedyny taki na naszym rynku wydawniczym.

A powieść kryminalna ma się w Japonii znakomicie. Boom na ten gatunek wybuchł bezpośrednio po II wojnie światowej, kiedy nastąpiła fala amerykanizacji Japonii. Z początku Japończycy bazowali na tłumaczeniach Chandlera, czy Hammetta, ale szybko stało się jasne, że dysponują rodzinnymi twórcami, wcale nie gorszymi niż Amerykanie.


Pierwszym uznanym twórcą tego gatunku, a zarazem założycielem Japońskiego Klubu Powieści Detektywistycznej był Edogawa Rampo. W Japonii kryminały wyewoluowały w dość specyficzne formy – jedne nasycone powojennym socrealizmem, inne silnie ocierają się o erotykę, a niektórzy twórcy czerpią z rodzimych legend, nasycając thriller elementami fantastycznymi.

Przeczucie Tetsuyi Hondy to pierwsza część cyklu o komisarz Reiko Himekawie, która w samej Japonii doczekała się sprzedaży 4 miliony egzemplarzy, kanwą dwóch (sic!) seriali, oraz filmów telewizyjnego i kinowego. Mroczny thriller, osnuty wokół owianego złą sławą darknetu, czyli piekielnego zakamarka internetu, gdzie użytkownik znajdzie to, co normalnego człowieka przyprawia o zawał serca.

Autor wydaje się niezwykle skrupulatny, czego dowodzą wielostronicowe opisy odpraw. Japońska policja jest silnie zhierarchizowana, nie ma w niej miejsca na jakiekolwiek odstępstwa od przyjętego protokołu. Jednocześnie widać również ciężką atmosferę w pracy pod kierunkiem młodej kobiety, której nie szczędzi się epitetów typu „głupia gąska, dziecina, królewna, kretynka”, a to i tak tylko najbardziej eufemistyczne z wyzwisk. Kompetencje Reiko są podważane na każdym kroku; Japonia to nadal społeczeństwo patriarchalne, gdzie od kobiet oczekuje się nie wspinaczki po szczeblach kariery, a zamążpójścia i układnego dokładania szczap do domowego ogniska.

Jako się rzekło, Przeczucie otwiera większy cykl. Jestem ciekawa, czy wydawnictwo pójdzie za ciosem i zaproponuje polskim czytelnikom kolejne części (razem 7 powieści i zbiorów opowiadań).

Fangirl - Rainbow Rowell

W ramach poszerzania horyzontów czytelniczych sięgnęłam po polecaną przez wielu czytelników powieść z gatunku new adult (czy jak kto woli young adult), Fangirl. Nie jestem fanką powieści obyczajowych w ogóle, a z podgatunkiem dla młodych dorosłych do tej pory nie miałam do czynienia.

Bliźniaczki Cath i Wren rozpoczynają naukę w koledżu; do tej pory nierozłączne, w nowej szkole zaczęły się od siebie oddalać. Zamknięta w sobie, stroniąca od ludzi Cath całym sercem poświęca się fanfikowi o nastoletnim czarodzieju, Simonie Snow; natomiast Wren chcąca zapoznać jak największą liczbę osób, wpada w towarzystwo imprezowo-alkoholowe. 


Jestem w wieku średnio zaawansowanym i Fangirl była dla mnie pretekstem do wspominania czasu studiów – dla mnie było to najpiękniejsze pięć lat życia i zawsze ten czas będę wspominała jako nie tylko czas przyjaźni, ale i czas rozwoju osobistego. Nie bardzo potrafiłam się wczuć w skórę bliźniaczek – jedna rzuca się na głęboką wodę alkoholizmu, druga olewa szansę, którą daje jej wykładowczyni. Prócz perypetii sercowych i wkrętów fanfikowych brakuje mi tu rzetelnej nauki. Wiem, że to nudne, ale powiedzmy sobie szczerze, na studiach przede wszystkim zakuwamy (-liśmy).

Nie mam porównania z podobnymi powieściami tego typu (nie czytałam na przykład żadnego Greena, chociaż chciałabym sięgnąć po najnowszą Turtles all the way down), więc raczej nie powinnam oceniać czegoś, nie podchodzącego pod mój obszar zainteresowań. Ale Fangirl czyta się niezmiernie szybko i bezboleśnie. Myślę, że czytelnicy w wieku lat 16-23 będą zachwyceni. Szczególnie ci, którzy są szczerymi fanami przygód pewnego nastoletniego czarodzieja ;)

Pewnie Was zaskoczę – do tej pory dałam się raczej poznać jako miłośniczka klasyki, lub polskich kryminałów retro, a tu kolejna niespodzianka: zaczęłam pierwszą w moim czytelniczym życiu serię fantasy dla starszych nastolatek (nie ja wymyślam klasyfikację, w naszej bibliotece seria stoi w przedziale IV/F), jaką, pewnie się domyślacie, szczególnie jak śledzicie mój instagram :)

Labirynt duchów - Carlos Ruiz Zafón

Od pierwszego wydania Cienia wiatru minęło 16 lat. Od tamtej chwili dla wielu czytelników na całym świecie zaczęła się cudowna, magiczna, tajemnicza podróż pod nazwą Cmentarz Zapomnianych Książek. Wielkim tegorocznym wydarzeniem wydawniczym stało się ukazanie się własnie czwartego, zamykającego serię tomu. Na ten moment z niecierpliwością czekali fani w całej Polsce, a za sprawą nieszablonowej akcji wydawnictwa Muza setkom wiernych fanów Zafóna udało się dostać upragniony egzemplarz w unikatowej cenie symbolicznej złotówki!

Również wzięłam udział w akcji i jeszcze przed otwarciem wyznaczonej księgarni ustawiłam się w ogonku (kiedy przyszłam pod księgarnianą witryną czekał już młody mężczyzna). Byłam druga. Za mną ustawiła się jeszcze dziewczyna o soczyście rudych włosach i listonoszce z herbem Gryffindoru. Byłam dumna, że i mnie się udało wziąć udział w takiej fajnej akcji, że dla mnie też wystarczyło i że mogę się pochwalić egzemplarzem wymarzonej książki!


Niemal od razu przeniosłam się w świat Barcelony końca lat 50-tych. Wróciłam do mojej ukochanej księgarni Sempere i synowie, jeszcze raz na kartach książki odnalazłam moich przyjaciół - Daniela, Beę, a przede wszystkim Fermína Romero de Torresa. Kiedy tylko pojawił się Fermín mimowolnie zaczęłam się uśmiechać - nie sposób nie pokochać tej szalonej gaduły, tego mistrza szermierki słownej i ciętej riposty - dołączył do mojego prywatnego panteonu, gdzie zadomowili się już Gabriel Oak, Atticus Finch i doktor Ravic.

No dobrze, ale jak się czyta Labirynt duchów? - z pewnością zapytacie. Czyta się z wypiekami na twarzy, szybko, choć liczy sobie niemal 900 stron. Powieść jest jak zwykle skrzyżowaniem dreszczowca, obyczajowo-społecznej intrygi osadzonej w realiach powojennej Hiszpanii oraz ukłonem w stronę klasyki literatury. Przecudne są dialogi - są akurat takie, jakich czytelnik pragnie: niczym nie przypominają współczesnych dialogów, szybkich i pobieżnych jak gra w pingponga, są raczej jak stary dobry chińczyk, czy warcaby - jeśli już miałabym podążać tą analogią.

Oczywiście Zafón wprowadza nową postać, Alicję Gris. Alicja jest kobietą tajemniczą, złamaną wojną domową i trudnym dzieciństwem, ale zarazem silną postacią, która nie boi się nikogo i niczego. Wiedzie nas przez labirynt tajemniczej historii, która nareszcie znajdzie swój finał. Postać Gris jest także zabawą literacką, ponieważ dosłownie wpadła do historii jak jej imienniczka do króliczej nory.

Powieść jest napisana z niezwykłym rozmachem i biorąc pod uwagę poprzednie części jest jedną z najinteligentniejszych i najbardziej zdumiewających serii, która zachwyca coraz to nowych czytelników. Kiedy już się sięgnie po Zafóna, nie sposób go nie pokochać, jego soczystego stylu i niezrównanego języka. Nie sposób nie stać się jego wyznawcą i już na zawsze w sercu mieć niezatarty obraz Cmentarza Zapomnianych Książek...

Mock/ Mock. Ludzkie zoo - Marek Krajewski

Zacznę tak: Krajewskiego biorę w ciemno. Lubię ten brudny świat jak z obrazów Otto Dixa, gdzie główne role odgrywają panienki lekkich obyczajów i tani mafiozi. Zbrodnie popełniane w szemranych zaułkach... Może dlatego tak dobrze mi się czyta o takim świecie, bo mój świat jest syty i zadbany. I dlatego też sięgam po kryminały, jak inni po horrory. Choć przyznam, że przez bardzo specyficzną prozę pierwsze spotkanie z Krajewskim zaliczyć mogę do niezbyt udanych, za to kolejne spotkania z powieściami tego autora odbyłam już jako fanka.



Akcja Mocka zaczyna się w Waszyngtonie w 1947 roku, a więc po II wojnie światowej, wtedy poznajemy kolejne wcielenie Eberharda - funkcjonariusz amerykańskiego wywiadu. Sprawa dotyczy tak zwanej Hali Stulecia we Wrocławiu (obiekt zaliczony dziś w poczet światowego dziedzictwa UNESCO); introspekcja przenosi nas do lat 1912 i 1913, kiedy to mają miejsca tajemnicze morderstwa. Tak zaczyna się nowa seria o "młodym Mocku", czyli tomy pokazujące początki kariery Eberharda Mocka we wrocławskiej policji. Ebi zaczyna w policji obyczajowej, jednak ten niesłychanie ambitny i dociekliwy glina aspiruje do policji kryminalnej. Policjant-filolog znany z poprzednich części nadal tropi bandytów metodami konwencjonalnymi i niekonwencjonalnymi.

Krajewski puszcza oko do czytelników igrając z legendami miejskimi ― czarny powóz jest przedwojennym odpowiednikiem słynnej czarnej wołgi, która miała porywać chłopców. Autor daje nam również wykład o przed-hitlerowskim antysemityzmie, Związku Wszechniemieckim, a także misteriach masońskich; dużo uwagi poświęca oczywiście pięknu architektury, jej proporcjom i znaczeniu tychże. Ma się rozumieć nie brakuje i tym razem erotycznych popisów Mocka, oraz pięknych kobiet gotowych przyjąć jurnego stróża prawa.

Mock. Ludzkie zoo to podróż w głąb piekła ludzkich dewiacji. Punktem wyjścia powieści jest niesławny rozdział wrocławskiego zoo, a mianowicie urządzanie pokazów, których główną atrakcją byli Afrykańczycy. Za sprawą swojej narzeczonej (sic!) Marii, Mock trafia na trop szajki sutenerów z piekła rodem. Więcej nie zdradzę. Jednak jak się można domyślać, kolejny raz kariera Mocka wisi na włosku, a zdrowie zostaje poważnie nadwątlone. Fabuła obu powieści jest zgrabnie pomyślana. 

Świetne okładki nowej serii z Eberhardem Mockiem! Wielkie brawa dla grafika! 

Wiem, że Marek Krajewski cyzeluje swoje książki i dba o jak największą wiarygodność, co można odczuć; zawsze czytam różnego rodzaju posłowia, czy od autora, zwracam wtedy uwagę na podziękowania skierowane do osób faktycznie zaangażowanych w projekt, które czuwały nad detalami, by fabuła, że tak powiem eufemistycznie, się kleiła.

Już czekam na kolejne tomy serii (ach, ten 2018! będzie nowa Szczupaczyńska i nowy Mock!, a kto wie, może i Departament Q?), a w międzyczasie będę się posiłkowała starszymi, nieczytanymi jeszcze przeze mnie tomami.

Profesor - Charlotte Brontë

Powieść Charlotte Brontë Profesor była pierwszą powieścią napisaną przez autorkę; odrzucona przez wydawnictwa ostatecznie doczekała się publikacji dopiero po śmierci Brontë. Podobnie jak Villette, powstała jako dalekie echo wyprawy do Brukseli, którą Charlotte odbyła wraz z Emily w roku 1842. Siostry miały objąć posady nauczycielek – Charlotte miała uczyć angielskiego, a Emily – muzyki. W tym samy jednak roku zmarła ciotka sióstr, Elizabeth Branwell, co wymusiło ich natychmiastowy powrót do Haworth. Jednakże odważna Charlotte zdecydowała się wrócić do Brukseli, ale z dala od rodziny wytrzymała jedynie rok.
Portret Charlotte Brontë wykonany przez George Richmond, źródło: wikipedia.org

Swoje osobiste sądy i obserwacje Charlotte tym razem włożyła w usta młodego mężczyzny, Williama Crimswortha. Profesor jest powieścią absolutnie aktualną, podobnie jak Agnes Grey Anny Brontë dotyczy nie tylko relacji międzyludzkich, co daje obraz zatrudnienia w wiktoriańskiej Anglii. Crimsworth znosi upokorzenia i zniewagi przyrodniego brata, Edwarda, który zgodził się przyjąć go na posadę w firmie w jednym z przemysłowych miast północy. Jednakże szybko okazuje się, jakim brat jest tyranem, nie tylko w stosunku do młodego Williama, ale i innych podwładnych. Zachęcony przez znajomego, pana Hunsdena, młodzieniec wyrusza do Brukseli, by tam zarabiać na utrzymanie ucząc na pensji.

Jak nietrudno się domyślić William jest alter ego samej pisarki. Oczywiście czytelnik otrzymuje także receptę na udany związek, jakim jest spotkanie nie tylko dwóch serc, co dwóch umysłów podobnych do siebie. Niestety, tu dostrzegłam minus powieści: teraz już wiem, czemu koniec bajek zazwyczaj brzmi „i żyli długo i szczęśliwie” – ponieważ, kiedy się pół książki czyta, jak to postaciom się dobrze układa, to owszem, miło ze strony autora (autorki), że nie znęca się nad postaciami, ale to strasznie nudne. Miło jest poczuć dreszczyk, „czy on ją pokocha?, czy ona go zechce?”, ale kiedy już emocje opadną, robi się monotonnie. Wiem, prawdopodobnie wychodzi ze mnie maruda, ale pierwsza część powieści naprawdę mi się podobała, gorzej z częścią „małżeńska”, gdzie wystarczyłby mały epilog. 
Źródło: lubimyCzytac.pl

Profesor jest powieścią nierówną, ale miłośnicy gatunku będą zachwyceni (ja byłam, naprawdę!) kolejną pozycją z dorobku Charlotte Brontë. Mimo wszystko wolę sięgnąć po klasykę i nieco ponarzekać, niż sięgać po powieści współczesne. Być może właśnie ze względu na realia życia dziewiętnastowiecznej Europy, które niezmiernie mnie ciekawią.

Reminiscencje morderstw z Ratcliff Highway (Golem z Limehouse Petera Ackroyda i Morderstwo jako dzieło sztuki Davida Morrella)

Książkę Golem z Limehouse Petera Ackroyda czytałam kilka ładnych lat temu. Mimo mieszanych uczuć ucieszyłam się na myśl o ekranizacji, szczególnie iż rolę inspektora Johna Kildare'a powierzono Billowi Nighy. Jednakże już mniej więcej w połowie seansu wróciły do mnie uczucia, które wywołał tekst literacki - chaos, skrótowość, lekki zawód. Książkę czytałam widocznie w erze przed-internetowej (przynajmniej dla mnie musiała to być era analogowa), bo nie kojarzę googlowania morderstw, które rzeczywiście miały miejsce w wiktoriańskim Londynie. Golem z Limehouse jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, a morderca jest niejako kontynuatorem rzeczywistego sprawcy. 

źródło: lubimyczytac.pl

Wiosną tego roku miałam przyjemność czytać inny tekst literacki inspirowany wydarzeniami z Ratcliff Highway, a mianowicie Morderstwo jako dzieło sztuki Davida Morrella. W rozwiązanie zagadki kryminalnej wmieszano samego opiumistę, czyli Thomasa de Quincy, znanego myśliciela i eseistę, który zasłynął z opisania pierwszych morderstw (z 1811 roku) w dziele O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych [On Murder Considered as one of the Fine Arts (1827 rok wydania)]. Morrell mnie zachwycił swoją drobiazgowością, szeroko zakrojonym reaserchem oraz doskonale poprowadzoną intrygą. Ucieszyłam się, że jest to pierwsza część serii, ale moja radość nie trwała długo, ponieważ jak to z polskimi wydawcami bywa - pozostałych części serii ni słychu ni widu... 

źródło: lubimyczytac.pl

Wydarzenia na Ratcliff Highway miały miejsce w 1811 roku. Morderca uderzył pod osłona nocy - ofiarami byli sklepikarz Timothy Marr, jego żona, Celia, 14-miesięczne niemowlę, praktykant James Gowan oraz służąca. Ciosy zadano młotkiem, używanym przez marynarzy. Kolejne morderstwa zostały dokonane dwanaście dni później, a ofiarą padł John Williamson. Policja dzięki zeznaniom właściciela gospody, niejakiego pana Vermilloe natrafiła na ślad niejakiego Johna Williamsa, którego wkrótce aresztowano i jednoznacznie osądzono jako sprawcę zbrodni. Oczywiście jednoznacznych dowodów nie znaleziono, być może jeżeli nawet Williams dokonał tej rzezi nie dział sam.

szkic z ówczesnej gazety - źródło: wikipedia

Jak widać sprawa Ratcliffe Highway z 1811 roku działa na wyobraźnię twórców - ósmy odcinek serialu Morderca z Whitechapel również przypomniał tę zbrodnię sprzed lat. Więcej o sprawie możecie przeczytać tu.

Wracając do obu powieści, sugeruję sięgnąć raczej po Morrella. Znany z szeregu powieści sensacyjnych, napisał naprawdę wciągający kryminał, pełen detali, które sprawiają, że czytelnik niemal czuje smród londyńskich rynsztoków. Golem z Limehouse, mam wrażenie, nie jest tak dopracowany, jedynie operuje klimatem ni to horroru, ni to kryminału; Ackroyd jest znanym biografem (na swoim koncie ma m.in. biografię Ezry Pounda, Dickensa, T.S. Elliota, a także... Londynu) oraz krytykiem literackim związanym ze środowiskiem Uniwersytetu Yale, być może bardziej chciał oddać hołd swojemu ukochanemu miastu, niż pokłonić się ofiarom sprzed dwustu lat. 



Grażdanin N.N. Życie codzienne w ZSRR - Andrzej Goworski, Marta Panas-Goworska

Grażdanin N. N., obywatel nomen nescio, everyman. Takiego właśnie rosyjskiego typowego obywatela, czy może raczej towarzysza, próbują przybliżyć autorzy reportażu, Andrzej Goworski i Marta Panas-Goworska.

źródło okładki: lubimyczytac.pl

Książka w zamyśle ma ukazywać zwyczajne życie w Związku Radzieckim na przestrzeni kilku dekad. Rozdziały ułożone są wedle osi ludzkiego życia – od najmłodszych lat, poprzez okres studiów, pracy aż do późnej starości. Mamy tu i kukiełkowe umoralniające dobranocki, które z budżetowej antenowej zapchajdziury wyrosły na kultową konkurencję Muppetów; są młodzieżowe domy wczasowe i historię małej orędowniczki pokoju z czasów zimnej wojny, Samanthy Smith. Wiele miejsca poświęcają autorzy kobiecie radzieckiej – donieckie szachcioreczki, czyli górniczki dołowe wzbudzają od razu sympatię i podziw. Wyrabiające 500 % normy, drążyły przodek kilofami, kiedy mężczyźni ginęli setkami na wielkiej wojnie ojczyźnianej. Ostatnie rozdziały poświęcone są rosyjskim niesławnym domom opieki oraz systemowi walki z alkoholizmem (jak ze statystyk można wywnioskować, całkiem nieskuteczny to system).

Chociaż Grażdanin dość mi się podobał, bo jest zgrabnie napisany, to mam trzy poważne zarzuty do tego reportażu: po pierwsze, liczyłam na odrobinę więcej zwyczajnego życia, rozumiem przez to, cytując Steinbecka z przedmowy Dziennika z podróży do Rosji "nikt nie pisze o rzeczach, które interesują nas najbardziej: Jak ubierają się Rosjanie? Co jadają na kolację? Czy urządzają przyjęcia? Jaka jest tamtejsza kuchnia?”. Drugi zarzut to zupełnie moim zdaniem niepotrzebne opowiadanka będące prologiem do każdego rozdziału. Trzeci zarzut jest chyba najbardziej poważny. Każdy rozdział został opatrzony wybraną literaturą, składającą się w większości z… linków do forów internetowych i blogów! Reportaż został więc niechybnie napisany bez wychodzenia z domu! Dosłownie każdy, kto operuje językiem rosyjskim mógłby sobie wyłuskać z wypowiedzi internautów to, co ujęte jest w formę kodeksu!

Państwo Gaworscy na swoim koncie mają jeszcze książkę Naukowcy spod czerwonej gwiazdy będącą sentymentalnym ukłonem w stronę rosyjskiej nauki. Zważywszy na anegdoty, którymi obrosła radziecka nauka jestem jednak skłonna sięgnąć po te pozycję.

Hygge. Klucz do szczęścia - Meik Wiking

Hygge to: "sztuka stwarzania atmosfery intymności i ciepło na sercu, ale też zero zmartwień, poczucie ukojenia, przytulne tete-a-tete i moje ulubione kakao przy świecach" pisze Meik Wiking, dyrektor instytutu Badań nad Szczęściem w Kopenhadze. "Hygge to raczej odpowiedni nastrój - dodaje autor - i coś, czego się doświadcza. To przebywanie z ludźmi, których się kocha. To dom. Poczucie, że jesteśmy bezpieczni, chronieni przed światem, że możemy spokojnie opuścić gardę (...)
Hygge to ciepłe przytłumione światło, które tworzy atmosferę.

Hygge. Klucz do szczęścia czytam już drugi raz i nie wiem, czy jej po prostu sobie nie sprawię na własność, bo dobrze mnie nastraja i skłania, może nawet nieświadomie, do zachowań pro hygge. Bo hygge to celebrowanie małych chwil z rodziną, wspólne gotowanie, które uwielbiam, granie w planszówki, albo po prostu siedzenie w ciszy i "bycie" ze sobą. Nasze czasy sprzyjają izolacji, czy tego chcemy, czy nie. Każdy, nawet w domowym zaciszu wpatrzony jest w ekran a to tabletu, a to monitora, a to komórki. A hygge to właśnie takie przewartościowanie, wyciszenie, zwolnienie tempa - i odnalezienie w tym szczęścia.

Wiking wymienia, że do prawdziwego duńskiego hygge potrzebne są między innymi świece, lub przynajmniej odpowiednio przytłumione światło. Nic tak nie stwarza klimatu ciepła i przytulności jak świece lub dające rozproszone światło tealighty w miłym dla oka świeczniczku. Szczytem marzeń jest kominek, w którym powoli buzuje ogień, a z bierwion strzelają wesoło drobne iskierki. Dlatego na spacery najchętniej wybieramy się z mężem po zmroku w czasie zimy; śnieg chrzęści pod stopami, mróz szczypie w policzki, ale kiedy przyjdzie się do domu można się napić aromatycznego grzanego wina i pogrzać cztery litery przy kominku - to chyba najprzyjemniejsze chwile w roku!

Hygge to także towarzystwo; niemal każdy ma taki swój prywatny krąg znajomych, z którymi czuje się wyśmienicie, z którymi pasjami może gadać o pierdołach, grać w monopoly i urządzać pikniki. Tacy znajomi to jakby druga rodzina. 

Hygge można "uprawiać" również w samotności. Myślę, że nikt nie jest tak bardzo hygge jak mole książkowe; praktykujemy hygge podczas lektury, opatuleni w ciepłe koce, z kubkiem czegoś dobrego na podorędziu i kotem na kolanach. Uwielbiam soboty; jak co rano przygotowuję kawę w kawiarce, ale inaczej niż w tygodniu, kiedy goni mnie czas, w soboty wyleguję się z książką przez godzinkę lub dwie. Porządek i zakupy mogą poczekać, a po całym zwariowanym tygodniu dobrze mieć kilka chwil dla siebie, ot tak, choćby sobie tylko deczko poleniuchować w piżamie. A jeśli do tego dodam maślaną bułeczkę na śniadanie, albo moje ukochane makaroniki, to wykradłam chwilkę Nieba ;)

Wiking formułuje także swoisty dekalog hygge: 
  1. Atmosfera (Włącz [przytłumione] światło.)
  2. Tu i teraz (Bądź tu i teraz, wyłącz komórkę.)
  3. Przyjemności (Kawa, czekolada, ciasteczka, cukierki! Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze!)
  4. Równość (Nie ja tylko my. Dzielcie się obowiązkami i czasem antenowym.)
  5. Wdzięczność (Bądź otwarty. Może tak jest najlepiej.)
  6. Harmonia (Rywalizacja jest niepotrzebna. Lubimy cię. Nie przechwalaj się swoimi osiągnięciami.)
  7. Komfort (Poczuj się dobrze. Zrób sobie przerwę. Odpręż się.)
  8. Spokój (Żadnych dramatów. O polityce porozmawiamy innym razem.)
  9. Bycie razem (Nawiązuj relacje i snuj opowieści. "Pamiętasz, jak...")
  10. Schronienie (To jest twoje plemię. Twoje bezpieczne miejsce.)

Najlepiej sobie wydrukować i nosić, przypiąć na lodówce, albo wkleić do bujo. I jeszcze taka mnie mała refleksja naszła, że żyć hygge to dochrapać się na starość kurzych łapek od uśmiechu, a nie kącików ust skierowanych w dół. Warto sobie poczytać Hygge. Klucz do szczęścia. Chociaż po to, żeby sobie przypomnieć, że to my sami jesteśmy panami swoich chwil. Może również życzliwiej spojrzymy na pochmurne jesienne dni i postaramy się je odczarować odrobina magii hygge?

Tulipanowa gorączka - Deborah Moggach

Znana z takich powieści jak Hotel Marigold czy Huśtawka Deborah Moggach zabiera nas w malowniczą podróż do XVII-wiecznej Holandii. Zmysły czytelników wypełnione są kolorami, dźwiękami, zapachami. Po raz pierwszy wydana w 1999 roku od razu zyskała ogromną rzeszę fanów, nic więc dziwnego, że prędzej czy później musiała zostać zekranizowana.

Cornelis Sandvoort, dobrze sytuowany amsterdamczyk pragnie unieśmiertelnić na portrecie siebie i swoją młodziutką śliczną żonę, Sophię. Do tej pracy wynajmują Jana Van Loosa, malarza nie stroniącego od flirtów z klientkami. Rzecz oczywista młodzi nawiązują romans za plecami Cornelisa. Jednakże Tulipanowa gorączka, nie jest typowym romansem - ważny jest w powieści również aspekt psychologiczny i wydźwięk moralny; czy za cenę kłamstw i oszustw Sophia może stać się wolną i uciec spod kurateli niekochanego małżonka? Czy ma prawo go nie kochać i pójść za głosem serca wybierając malarza, nawet poświęcając dotychczasowe życie w luksusie? 


Powieść może poszczycić się również wspaniałymi postaciami drugoplanowymi, jak Maria, służąca Sophii, oraz jej narzeczony, Willem, a także niefrasobliwy sługa Jana, Gerrit. Niekiedy ich losy przypominały mi fatum, które prześladowało większość postaci powieści Thomasa Hardy'ego, niezawiniony traf, qui pro quo i nieszczęście obejmuje nie jedną, lecz kilka osób. Choć powieść niewątpliwie skupia się na Sophii, możemy również poznać historię Cornelisa, co niewątpliwie ociepla jego wizerunek "starego męża" - może się starzeję, ale zrobiło się się żal Cornelisa i wydał mi się sympatyczniejszy niż para zakochanych.

Wielkim atutem powieści jest przedstawienie założeń naszpikowanego symbolami malarstwa złotego wieku. Moggach daje nam wykład historii sztuki i robi to, moim zdaniem, wyśmienicie. Każdy element obrazu mistrzów flamandzkich niesie przesłanie, które miało ukazywać przemijanie ludzkiego losu. Niezwykle ciekawie dobrane jest również tło historyczne, którego głównym akcentem jest spekulacja cebulkami tulipanów; handel tulipanami zaczął się w 1634 roku, by przejść w niemal histerię - spekulowali dosłownie wszyscy, niektórzy dorabiali się spektakularnych fortun, inni tracili majątek życia. "Tulipanowa gorączka" trwała trzy lata aż do krachu sztucznie pompowanych cen cebulek. Możemy się jedynie domyślać, że dla Amsterdamu oznaczało to tyle, ile krach na Wallstreet.

Jan Davidszoon Heen, Wazon z kwiatami, 1660 rok. źródło: wikipedia.org

Z wypiekami na twarzy śledziłam rozwój wypadków. Wątki się zagęszczały, a intryga stawała się niezwykle napięta, w momencie największego zwrotu akcji dosłownie złapałam się za głowę! Czułam się jakbym czytała najlepszy z kryminałów. Książkę pochłonęłam w jeden wieczór; zarwałam pół nocy żeby dokończyć, tak silne emocje we mnie obudziła. A prawdę mówiąc nieco wzbraniałam się przed Tulipanową gorączką, bo przeważnie stronię od romansów, ale skoro ekranizacja na dniach wchodzi do kin, wiadomo, że najpierw trzeba sięgnąć po oryginał, żeby potem ewentualnie kręcić nosem.

Do kina wybieram się w przyszłym tygodniu i już nie mogę się doczekać, bo zapowiedź zrobiła na mnie dobre wrażenie - lubię filmy wysmakowane plastycznie, a Justina Chadwicka na taki właśnie wygląda.

Malwina, czyli Domyślność serca - Maria Wirtemberska

Maria Wirtemberska z Czartoryskich (1768-1854) była córką Izabeli Czartoryskiej, założycielki pierwszego w Polsce muzeum mieszczącego się w jej rodzinnych w Puławach, autorki poradników z zakresu pielęgnacji i aranżacji ogrodów. Było więc kwestią czasu, kiedy wychowana w kulturalnej atmosferze Maria weźmie pióro do ręki. Dość wcześnie wydana za mąż, bo w wieku lat 16, małżeństwo miała nieudane, które po niespełna dziesięciu latach pożycia zostało rozwiązane. Po przeprowadzce do Warszawy Maria prowadziła salonik literacki, a także z powodzeniem publikowała własne utwory. 

Maria Wirtemberska, pastel Ludwika Marteau, 1780 r. źródło: wikipedia.pl

Malwina, czyli Domyślność serca jest nazywana pierwszą polską powieścią obyczajowo-psychologiczną. Jak można przeczytać we wstępie do wydania z 1978 roku "wbrew (...) fabularnemu kształtowi romansu (...) odczytujemy dziś Malwinę przede wszystkim jako powieść poświęconą analizie skomplikowanych zjawisk psychicznych towarzyszących rozczarowaniu i zobojętnieniu na miłość." Romans zaczyna się dość klasycznie - młoda zamożna i niezwykle urodziwa bohaterka zostaje wyratowana z pożaru przez tajemniczego Ludomira, który z miejsca zdobywa serce dziewczyny. Tajemnica Ludomirowi tak ciąży, że ten postanawia uciec nie narażając siebie i ukochanej na hańbę. Jednakże po kilku miesiącach ich drogi znów się krzyżują. Ludomir zupełnie nie przypomina Malwinie ukochanego z Krzewina. 


Powieść pisana jest żywym stylem, choć motywy są - dziś wydawałoby się - oklepane, ale w czasach kiedy powieść została wydana, a było to w 1816 roku, musiała zaskakiwać zwrotami akcji. Wirtemberska zdumiewa bezpośredniością i odwagą w ukazywaniu uczuć i myśli bohaterki. Rozdział zatytułowany Kwesta swoją filozoficzną wymową mógłby służyć jako osobne opowiadanie (Malwina kwestując po domach warszawskich trafia na różne typy osobowości). Rozwiązanie jest jednak niestety niewiarygodne, ale pogodne i optymistyczne. Jednakże - uwaga na przedmowę do wydania z PIWu z 1978 roku, bo zawiera ogromny SPOILER, który odebrał mi znaczną część przyjemności z lektury. 


Myślę, że Malwina nie ustępuje powieściom tworzącej w tej samej epoce Jane Austen. Wspominane przeze mnie wydanie jest ostatnim do tej pory; ukazało się niemal 40 lat temu, a w zeszłym roku powieść świętowała dwustulecie wydania - ten moment przegapili wydawcy, a szkoda i to wielka, bo Malwina pięknie uzupełniałaby dajmy na to serię Angielski Ogród. Warto również wspomnieć, że Malwinę tłumaczono na francuski, rosyjski, a także na angielski. Polecam tę lekturę wszystkim, którym nieobce są klimaty Austen, Gaskell, itp., ponieważ jest naprawdę zaskakująco dobra i ciężko mi uwierzyć w to, że jest tak mało znana. Jeżeli zachęciłam kogoś do przeczytania, to można powieść znaleźć on-line na tej stronie.

We dworze - John Galsworthy [1931 r.]

John Galsworthy, brytyjski powieściopisarz oraz dramaturg, jest laureatem literackiej Nagrody Nobla za rok 1932, którą otrzymał za „wielką sztukę prozatorską której szczytem jest „Saga rodu Forsyte’ów”. Uznany za krytykę mieszczaństwa epoki wiktoriańskiej wielotomowy utwór stał się w krótkim czasie klasykiem, który wywindował autora na literacki piedestał, na którym Galsworthy utrzymuje się do dziś.

We dworze Johna Galsworthy; Towarzystwo Wydawnicze "Rój", Warszawa 1931 r.

We dworze (pierwsze wydanie pochodzi z 1907 roku) ma jednak w sobie niewiele z Sagi, choć jej wydanie pokrywa się wydaniem początkowych części pierwszej Trylogii. W tytułowym dworze należącym do pana Horacego Pendyce'a bogaci posiadacze ziemscy spędzając chwile, wśród których głównymi uciechami są uświęcone tradycją polowania na lisy, oraz wieczorki w szerokim gronie wytwornego do obłędu towarzystwa. Pierwsze pięćdziesiąt stron to opis bokobrodów różnej maści i jakości, a ledwie ledwie zarysowana charakterystyka postaci; jak gdyby Galsworthy'ego nie interesowało życie wewnętrzne wymyślonych przezeń postaci, a jedynie opis wyglądu, który po którymś już powtórzeniu, nuży potwornie.

„Z wyglądu pan Pendyce należał raczej do starej szkoły. Prosty i ruchliwy, nosił rzadkie bokobrody, a przed kilku laty zapuścił sobie także zwisające wąsy, ostatnio nieco szpakowate. Nosił szerokie krawaty i surduty z długimi połami. Nie palił.” Jak widać fragment przypomina opis inwentarza, niestety większość powieści utrzymana jest w podobnym stylu.

Trzeba przyznać, że książka jest wyjątkowo fotogeniczna

Jednakże intuicyjnie chwytam - mam nadzieję - zamysł autora, który jako krytyk obyczajowości poprzedniej epoki nie stronił od wytykania wad jej społeczeństwa, jałowości żywotów utracjuszy oraz ich bezrozumnych rozrywek. Galsworthy żył w czasach większej swobody obyczajów oraz wyzwolenia kobiet spod jarzma konwenansów i prawa nastawionego na męską część populacji. We dworze ustawione pod tym właśnie kątem daje dziś ledwie refleks, który przed stu laty musiał być potężną strugą światła.

Wewnątrz dedykacja z okazji imienin. 

Profesorowa Szczupaczyńska na tropie!

Profesorowa Szczupaczyńska to mariaż charyzmy Barbary Niechcic z przenikliwością detektywa Colombo. Do tego zabawa konwencją i postaci znane z podręczników historii - oto jak można scharakteryzować nową serię kryminalną pióra Maryli Szymiczkowej, czyli duetu Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego.

Pierwsza odsłona cyklu: Tajemnica Domu Helclów wciąga czytelnika w wir intrygi kryminalnej, która prowadzi do najwyższych oficjeli w mieście, a także wiedzie w odmęty XIX-wiecznej historii. Drugi tom: Rozdarta kurtyna jest niemal traktatem o zemście, a także wykładem o moralności ówczesnej Galicji. Najprawdopodobniej latem przyszłego roku możemy się spodziewać trzeciego tomu przygód błyskotliwej pani detektyw. 


Zofia Szczupaczyńska narodziła się z fascynacji przedwojennymi "mrożącymi krew w żyłach" wydarzeniami opisywanymi na łamach periodyku o nazwie Tajny Detektyw. Na bloga, w którym możemy czytać co smaczniejsze kąski z prasy, nazwanego po gazetowym antenacie również Tajny Detektyw, natrafiłam kilka lat temu kompletnym przypadkiem; zapał autora i autentyczna chęć podzielenia się z czytelnikami wyszperanymi informacjami zaintrygowały mnie - pitawal i kronika kryminalna sprzed niemal stu lat, oto, co oferował Detektyw. Nie miałam pojęcia, że za projektem stoi, i skrzętnie artykuły z gazet wycina właśnie Jacek Dehnel, jeden z moich ulubionych polskich autorów (o czym wielokrotnie pisałam). 

Główna bohaterka, Zofia Szczupaczyńska, to bogata mieszczanka, jakby wyjęta rodem z powieści Zapolskiej. Rozwiązując zagadki tajemniczych morderstw musi przestrzegać konwenansów, a szczególnie przed mężem zachowywać pozory; nie wychodząc z roli przykładnej pani domu potrafi zaaranżować spotkanie z przebrzmiałą kurtyzaną, lub śledzić ważny trop jednocześnie przygotowując tony powideł sławnych śliwkowych. Jej prawą ręką i protagonistką jest wierna służąca Franciszka, która zwłaszcza w drugiej części odgrywa niebagatelną rolę. 


Całość to zabawna gra konwencją, pastisz powieści kryminalnych, co mnie cieszy z autentycznie wdzięczną bohaterką. Odrobina nostalgii za dawnym sznytem, którą daje się wyczuć u autorów, oraz bogato, choć bez upiększającego filtru pokazany świat fin de siecle'u, są niewątpliwymi atutami obu dotychczas wydanych powieści, a wprost najeżony archaizmami język dodaje soczystości powieściom. Z prawdziwym utęsknieniem moje czytelnicze serduszko czeka na kolejny tom.