Utwory Pata Conroya oscylują zasadniczo wokół jednego tematu: trudne dorastanie w rodzinie oficera marines. Amerykańscy marines to niemal grupa społeczna, z własnymi osiedlami, zasadami. Życie z głową rodziny, która przenosi wojskowy dryl na grunt rodzinny jest trudne, obfituje w akty przemocy fizycznej i psychicznej. Synów wychowuje się (bardziej pasuje słowo: trenuje) na dobrych marines, a córki na dobre żony marines. Od syna, szczególnie pierworodnego wymaga się, by prześcignął ojca, ale paradoksalnie, kiedy syn da się poznać jako silny mężczyzna, zaczyna się swoista walka kogutów. Conroy wychował się jako najstarszy z siedmiorga dzieci pułkownika Piechoty Morskiej. Większość tego, co przeżył jako dziecko i nastolatek, całą tę traumę opisał w takich utworach, jak Wielki Santini, czy Władcy dyscypliny. Nie sposób pisać o jego powieściach pomijając życiorys.
Wielki Santini to przydomek używany przez Byka Meechama, starzejącego się Marine, ojca czworga dzieci i męża pięknej Lilian. Byk nie terroryzuje dzieci non stop, jak sugerowałoby wiele pobieżnych opisów książki. Presja, bat nad głową, obawa przed wybuchem – tak. Ale w domu wiele jest ciepła, żartów (spodziewałam się, że dzieci będą siedziały jak myszki pod miotłą, ale pozwalają sobie na różnego rodzaju psikusy i żarty słowne), zabawy w wojnę, dzieci i dorośli mają swoje specyficzne zwyczaje.
Nie będę rozwodziła się nad psychiką żołnierza, ale myślę, że Byk jest po prostu facetem niedojrzałym emocjonalnie. Nawet język, którego używa przekomarzając się z przyjaciółmi, z tego, co zdążyłam zaobserwować (np. w książce Marcinki) jest wyjątkowo szczylowski, przy czym przekomarzania Bena i Mary Anne (dwójki starszego rodzeństwa) wyglądają dojrzale.
Wielki Santini to wspaniała powieść. Wciąga – może nie od pierwszej strony i gwałtownie, ale powoli wnikamy w życie Bena i Byka. Poznajemy również życie na Południu z jego zaszłościami, podziałami społecznymi, wymogami życia. Przy tym Conroy pisze niezmiernie plastycznie, co podchwyciło Hollywood przekładając powieść na język filmu. Powiem szczerze, że film widziałam tak dawno temu, że pamiętam z niego tylko grę w koszykówkę. Myślę, że jednak książka bardziej wbije mi się w pamięć, bo zrobiła na mnie mocne wrażenie.
A już w niedługim czasie sięgnę, jak niektórzy zauważyli, po Księcia przypływów. Już się cieszę:)
Wielki Santini to przydomek używany przez Byka Meechama, starzejącego się Marine, ojca czworga dzieci i męża pięknej Lilian. Byk nie terroryzuje dzieci non stop, jak sugerowałoby wiele pobieżnych opisów książki. Presja, bat nad głową, obawa przed wybuchem – tak. Ale w domu wiele jest ciepła, żartów (spodziewałam się, że dzieci będą siedziały jak myszki pod miotłą, ale pozwalają sobie na różnego rodzaju psikusy i żarty słowne), zabawy w wojnę, dzieci i dorośli mają swoje specyficzne zwyczaje.
Nie będę rozwodziła się nad psychiką żołnierza, ale myślę, że Byk jest po prostu facetem niedojrzałym emocjonalnie. Nawet język, którego używa przekomarzając się z przyjaciółmi, z tego, co zdążyłam zaobserwować (np. w książce Marcinki) jest wyjątkowo szczylowski, przy czym przekomarzania Bena i Mary Anne (dwójki starszego rodzeństwa) wyglądają dojrzale.
Wielki Santini to wspaniała powieść. Wciąga – może nie od pierwszej strony i gwałtownie, ale powoli wnikamy w życie Bena i Byka. Poznajemy również życie na Południu z jego zaszłościami, podziałami społecznymi, wymogami życia. Przy tym Conroy pisze niezmiernie plastycznie, co podchwyciło Hollywood przekładając powieść na język filmu. Powiem szczerze, że film widziałam tak dawno temu, że pamiętam z niego tylko grę w koszykówkę. Myślę, że jednak książka bardziej wbije mi się w pamięć, bo zrobiła na mnie mocne wrażenie.
A już w niedługim czasie sięgnę, jak niektórzy zauważyli, po Księcia przypływów. Już się cieszę:)
Uwielbiam takie książki oparte na własnej historii, kiedy autor opisuje swój świat tak, że czytelnik może go dotknąć.
OdpowiedzUsuńTak. Mam wrażenie, że teraz na fali jest bełkot, a nie dobra literatura. A to właśnie jest kawał na prawdę dobrej literatury.
UsuńBardzo lubię książki Conroy’a. Przeczytałam kilkanaście lat temu wszystkie dzięki mojej Przyjaciółce i do dziś jestem jej za to wdzięczna. „Książe przypływów” od zawsze na szczycie moich ulubionych książek i w ogóle nie wzruszają mnie te wszystkie psy, które na nim wieszają :)
OdpowiedzUsuńA wiesz, że jeszcze nie postałam się z krytyką Conroya. Raczej albo go czytelnicy nie znają, albo się podoba.
UsuńNie znam prozy Conroya, ale widzę, że dużo tracę. Cieszy mnie Twoja recenzja, każdy interesujący autor jest dla mnie powodem do radości.
OdpowiedzUsuńCieszę się i szczerze polecam Conroya.
Usuń