Hamlet z Beneductem Cumberbatchem był wspaniałym przeżyciem, które jako widz jednego z gliwickich kin dzieliłam z tysiącami ludzi na całym świecie. Transmitowana na żywo z Barbican Theatre sztuka Shakespeare'a była jedną z cyklu National Theatre Live, teatrów "na ekranie" (jak nasz Teatr Telewizji - m.in. Boska i jednoaktówki Fredry mogliśmy oglądać, co prawda na małym ekranie, ale na żywo). Historia NTL sięga 2009 roku, a pierwszym przedstawieniem puszczonym w eter była Fedra Racine'a z Helen Mirren w roki głównej. Największymi hitami NTL okazały się właśnie wspomniany przeze mnie Hamlet (wspominany chyba przy każdej okazji, bo do dziś zbieram szczękę z podłogi!), Frankenstein z Cumberbatchem i Jonnym Lee Millerem, Widok z mostu z Markiem Strongiem, War Horse, oraz dwa inne dramaty Shakespeare'a: Król Lear i Koriolan. Na tym ostatnim nie mogło mnie zabraknać. W roli wojowniczego Rzymianina wystąpił niesamowity w tej roli Tom Hiddlestone. Równie wspaniały był Mark Gatiss w roli Agryppy. Oszczędna, ale niezmiernie wymowna scenografia przydawała przedstawieniu dynamizmu; dużą rolę odgrywają także kostiumy nawiązujące do epoki, w której rozgrywa się akcja - nie są to jednak koturnowe stroje, a ich nowoczesna interpretacja. To samo mogę powiedzieć o Hamlecie - młody książę Danii paradował w koszulce z Davidem Bowie, ale nie kłóciło się to ani na moment z całokształtem dramatu, a wręcz przeciwnie, przydawało mu świeżości. Do tego podziwiałam doskonałą grę sławnego Brytyjczyka - i już wiem, skąd się wziął jego fenomen - Cumberbatch jest po prostu cholernie dobrym aktorem!
Genialny plakat Hamleta (źródło: http://ntlive.nationaltheatre.org.uk/productions/ntlout10-hamlet) |
Na obu seansach byłam w Amoku i czekałam na zapowiedziana na ekranie Jane Eyre, niestety, z zakładek zniknął NTLive, a ja mam niedosyt po tak rozbudzonym apetycie!
Chcąc sobie przedłużyć przyjemność (Hiddlestone) sięgnęłam po Crimson Peak (Wzgórze krwi???); na ten film cieszyłam się od dawna. Jeszcze krążące po sieci zdjęcie stylowo ubranych Wiktorian upewniło mnie w przekonaniu, że film zdobędzie moje serce. Jednak srodze się zawiodłam. A powodów jest kilka. Pierwszy powód to Mia Wasikowski, której drętwe "aktorstwo" potrafi położyć każdy niemal film (dziwne, że Jane Eyre ogląda mi się tak dobrze) od wysmakowanego stylistycznie Stokera do nowego Guillermo del Toro. Po drugie - przyznaję się bez bicia: nienawidzę bufiastych rękawów, a w zestawieniu z niezbyt długą szyją głównej bohaterki sprawiały wrażenie, że Mia pozbawiona jest szyi i na wielkich ramionach osadzona jest niewielka, rozkopana główka. Trzy: o ile sam pomysł jest świetny i sensacyjny, o tyle [spoiler!] duchy i potwory z kadzi z... czymś, to totalne przegięcie. [koniec spoilera] No i ta irytująca dziura w dachu... Albo kręcimy fajną wiktoriańską sensację, albo pakujemy do filmu duchy; poczułam się jakbym jadła czekoladę z musztardą - coś tu do czegoś nie pasowało. Reżysera odsyłam do Szeptów i Kobiety w czerni. Niestety, minusy przesłoniły mi plusy: Tom Hiddlestone jest oczywiście jednym z wielkich plusów filmu, drugim jest prerafaelicka kreacja czarnowłosej (sic!) Jessici Chastain (oglądałam ją niedawno w Interstellarze i Marsjaninie i zaczynam ją bardzo lubić). Dużym plusem jest także gra Charliego Hunnama, Brytyjczyka znanego z amerykańskiego serialu Synowie Anarchii.
Jak najszybciej musiałam pozbyć się niemiłego wrażenia, i raz jeszcze sięgnęłam po doskonały film Tylko kochankowie przeżyją. Część akcji dzieje się w niemal doszczętnie opuszczonym Detroit, a część w Tangerze. Tanger to bardzo atrakcyjna lokalizacja, o czym wiedzą również twórcy nowego Bonda; jedna ze scen rozgrywa się in the middle of nowhere, jak u Paula Bowlesa.
źródło: Filmweb.pl |
Nowa "dziewczyna Bonda", o której wszędzie tak strasznie głośno (Monica Bellucci) gra może w trzech scenach, natomiast "prawdziwą" dziewczyną Bonda jest tym razem Léa Seydoux; gra kobietę silną, niezależną i do tego imponuje Bondowi umiejętnością samoobrony. Ciesze się, że Q. (Ben Wishaw) dostał więcej czasu na ekranie, bo jego postać kradnie serca! A M. (Ralph Fiennes) jeszcze raz dowodzi, że jest "równym gościem", na którym można polegać. Listę protagonistów zamykają Moneypenny (Naomie Harris) i Bill Tanner (sympatyczny Rory Kinnear). Mamy również Bad Assów - Franza Oberhausera (gra go ostatnio eksploatowany do niemożliwości Christoph Waltz), C. (genialny Moriarty - Andrew Scott), oraz jako "cyngiel" a la pamiętny Góra z GOT, Hinx (w tej roli Dave Bautista, znany ze Strażników galaktyki).
O ile C. jawi się jako rewolucjonista, ideowiec, przez co wiarygodny i groźny, o tyle Oberhauser dokonujący zemsty na głównym bohaterze zachowuje się jak przedszkolak i całkiem traci wiarygodność. Całość jednak jest, że się tak wyrażę - niezachwianie Bondowska, tak, że nie ma na co narzekać i fani serii będą zachwyceni.
źródło: Filmweb.pl |
Trochę się bałam, że dostaniemy ładny, kolorowy i do bólu ckliwy obrazek, ale przez większość filmu serce mi waliło jak oszalałe, tak bardzo przejmowałam się losem bohaterek. A Mulligan, o której pisałam wielokrotnie chyba zaczyna być jedną z moich ulubionych aktorek. Chociaż to może efekt tego, że tak często zostaje obsadzana (chociaż w przypadku Keiry Knightley to nie działa; dalej jej nie lubię).
Na co czekam? Oczywiście na to samo, co 90% kinomanów na całym świecie: na Gwiezdne Wojny! Jestem pozytywnie nastawiona do Zjawy z DiCaprio (może tym razem, Leo...), ciekawie wygląda również Victor Frankenstein z McAvoyem i Radcliffem. A jeszcze tej jesieni czeka mnie maraton Fassbendera. Ale o tym następnym razem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz