W listopadzie ubiegłego roku natknęłam się na film o południowoafrykańskich fotoreporterach wydarzeniowych Bractwo Bang Bang. Obiecałam sobie wówczas, że kiedy tylko będę miała okazje - sięgnę po wspomnienia Marinovicha i Silvy. Książka została przełożona przez specjalistę od tamtych, trudnych rejonów świata - Wojciecha Jagielskiego, który swoje przemyślenia dotyczące przemian w RPA zawarł w repotrażu Wypalanie traw.
Marinovich pisze*: "nigdy czegoś takiego nie było, nigdy nie było takiego bractwa. I nigdy nie było też tak, że tylko my czterej byliśmy członkami tej swoistej sekty kultu światłoczułych. Było nas kilkunastu, którzy relacjonowaliśmy zamieszki trwające od uwolnienia Nelsona Mandeli z więzienia aż do pierwszych, w pełni wolnych wyborów". Dla przypomnienia - mówimy o okresie pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy kończył się w RPA apartheid. Dalej fotoreporter opowiada o krwawych zamieszkach, które prowokowała głównie Zuluska Inkatha. Zginęło wówczas wielu mieszkańców Soweto niezależnie od wieku, czy płci, głównie z plemion nie-zuluskich, takich jak Nguni, Pondo czy Khosa, z których wywodził się między innymi Mandela, oraz zdobywca Pokojowej Nagrody Nobla, Desmond Tutu. Marinovitch opisuje genezę powstania słynnego zdjęcia z mężczyzną-żywą pochodnią, za które dostał nagrodę Pulitzera. Miał świadomość, że fotografuje coś nieprzeciętnie ważnego, ale i jednocześnie śmiertelnie groźnego.
Bang Bang to także Ken Oosterbroek, który zginął w zamieszkach w Thokozie w 1994 roku (Marinovich został wtedy ranny), oraz kolejny zdobywca Pulitzera - Kevin Carter. Carter wywołał niesamowite kontrowersje zdjęciem małej Sudanki umierającej z głodu. Za dzieckiem, które nie ma siły ustać na własnych nogach czai się sęp (TU). Carter "nawet nie próbował pomóc dziecku - czy to znaczy, że nie zdał testu na człowieczeństwo?" Jednocześnie w obronie przyjaciela autor wspomina o rozmowie z pracownikiem organizacji dobroczynnej, który "ze swojego doświadczenia wiedział, że [dziecko] mogło zostać tam pozostawione na chwilę przez matkę i że ta mała dziewczynka najprawdopodobniej nadal żyje." Marinovich jednak wspomina (w książce ten wątek przewija się dość często), że kiedy tylko można było komuś pomóc, któreś z fotoreporterów, oraz Heidi, jego ówczesna narzeczona, natychmiast wkraczali do akcji. Przywołuje sytuacje z ogarniętego ostrzałami Kabulu, kiedy Silva z premedytacją poniechał zrobienia zdjęcia, by pomóc umierającemu chłopcu. Myślę, że autorzy doskonale zdają sobie sprawę z etykietki sępów, żywiących się ludzką krwią, a podając takie przykłady człowieczeństwa i zachowania fair play obalają ten niechlubny mit. "W ciągu lat wielokrotnie przerywaliśmy fotografowanie, żeby zawieźć bojowników lub cywili do szpitala - często tylko my dysponowaliśmy samochodem." Ze słów autorów można również wyczytać swoiste poczucie misji - fotoreporterzy wydarzeniowi, czy wojenni nie tylko dokumentują, ale i posyłają obraz dalej. Dzięki nim mamy świadomość co się dzieje w odległych rejonach świata. Przybliża nam to całą złożoność obrazu geopolitycznego naszego rozległego uniwersum. "Nasze fotografie sprawiały być może, że czytelnicy dostrzegali, iż w innych częściach świata inni ludzie walczą o życie. Gdyby nie nasze zdjęcia, być może nigdy by się o tym nie dowiedzieli."
Dużym plusem są dołączone fotografie, niektóre są niezwykle wymowne i szokujące. Autorzy dają nam również pogląd o pracy fotografa w czasach przedcyfrowych. A chcący sobie przypomnieć historię RPA na końcu książki znajdzie kalendarium najważniejszych wydarzeń.
* chociaż książka jest wspólnym dziełem Marinovicha i Silvy, całość jest pisana z perspektywy tego pierwszego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz