To już trzecia powieść Elizabeth
Gaskell, jaką miałam przyjemność czytać. Od pierwszej, czyli Pań z Cranford jestem zagorzałą miłośniczką tej autorki.
W Żonach i córkach brak
dynamizmu, jaki mamy w Północy i Południu. Klimatem powieść bardzo zbliżona
jest do wspomnianych już Pań z Cranford. I tu również mamy apologię sielskiego życia na angielskiej prowincji, gdzie konwenanse są ustalone, a środowisko
podzielone na ziemian, arystokrację i kupców - tymi ostatnimi Gaskell się nie
zajmuje, kładąc nacisk na wyższe warstwy społeczeństwa. Akcja powieści zaczyna
się, kiedy młoda bohaterka, dwunastoletnia Molly Gibson, córka owdowiałego doktora
zostaje zaproszona na przyjęcie do wielkiej posiadłości. Tu poznaje przyszłą
macochę, która wywiera na dziewczynce nie najlepsze wrażenie. Gaskell opisuje
nam postacie w taki sposób, że mimo wszystko nie potrafimy ich nie lubić i dla
biednej pani Kirkpatrick mamy dużo zrozumienia. To samo tyczy się bodajże
wszystkich postaci: są może mało realistyczne, ale czytelnik ma chęć przenieść
się do Hollingfordu, wypić herbatkę z pannami Browning, pograć w karty na
proszonym podwieczorku, czy zatańczyć kontredansa w pięknej sali balowej
podczas balu charytatywnego. Jak widać wychodzi ze mnie totalny romantyk i
miłośnik dziewiętnastowiecznych klimatów.
Podczytując zerkałam na
czteroodcinkowy serial BBC. Ta stacja nigdy nie zawodzi, jeśli chodzi o
miniseriale kostiumowe. Troszkę byłam zaskoczona, bo doktora Gibsona i jego
żonę wyobrażałam sobie troszkę młodszych (ona bodajże nie miała czterdziestki,
a on niedawno ją przekroczył - podczas kiedy Bill Paterson oraz jego równolatka
Francesca Annis w chwili kręcenia serialu mieli po 54 lata). Mam również mieszane uczucia co do powierzenia roli Osborna, przystojnego, wręcz posągowego
w powieści, Tomowi Hollanderowi, który posągowy nie jest. Owszem, przepadam za
nim, uważam, że jest doskonałym aktorem i naprawdę udźwignął rolę, ale mimo
wszytko nie potrafiłam nie parsknąć śmiechem w pierwszym momencie.
Żony i córki mają przeszło
osiemset stron. Ukazywały się w prasie w odcinkach w latach 1864-66. Elizabeth
Gaskell zmarła nagle w 1865 roku nie dokończywszy ostatniego rozdziału! Niemniej
jednak ze wskazówek, które zostawiła można się dowiedzieć, jak chciała zakończyć
powieść. Nie wiedziałam o tym dopóki nie dotarłam do owego ostatniego rozdziału
- miałam wrażenie, że nagle wszystko cichnie i odpływa, jak za zasłonę, której
nie można odsłonić. I mimo tych ośmiuset stron miałam ochotę na jeszcze! Bo
jeszcze tyle można było napisać.
Zgadzam się, świetnie się czytało. To taka książka - niby bardzo długa, niby się ciągnie, ale kończyć się jej i tak nie chce :)
OdpowiedzUsuńKoniecznie muszę poznać tę autorkę.
OdpowiedzUsuńWłaśnie niedawno kupiłam Północ i Południe. Mam nadzieję, że twórczość tej autorki przypadnie mi do gustu i sięgnę po inne jej książki:)
OdpowiedzUsuńJa nadal czytam, ale już powiem, że jestem zachwycona. Gaskell jednak potrafi pisać :)
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam i jestem zakochana w tej znakomitej powieści. Teraz podglądam serial :)
UsuńMuszę przeczytać jeszcze raz, bo pierwszy raz czytałam ją w dość burzliwym czasie i przez to nie doceniłam tej powieści ;)
OdpowiedzUsuńKiedyś oglądałam serial "Panie z Cranford" i byłam nim absolutnie zachwycona. Nie miałam jeszcze przyjemności czytać żadnej z książek Elizabeth Gaskell, ale planuję to zmienić :)
OdpowiedzUsuńCzaję się na "Żony..." i czaję, bo "Północ..." bardzo mi się podobała. Jak jeszcze książka nie została wydana w Polsce, kupiłam ją sobie po angielsku (za 7 zł!!!), ale oczywiście nie przeczytałam. ;) Trochę mnie zawsze wstrzymywała informacja, że powieść nie została dokończona przez Gaskell. W sumie dalej nie jestem pewna ile jest prawdy w tym, że nie dokończyła ostatniego rozdziału. Może plany były jeszcze bardziej zaawansowane? Może planowała kolejne 500 stron?
OdpowiedzUsuńHaha, ja też wybuchnęłam śmiechem, kiedy zobaczyłam pana Collinsa w roli Osborna. :)
OdpowiedzUsuńBardzo miło wspominam. Książka świetnie napisana, wciągająca i subtelna, ale tez nie pozbawiona wnikliwych obserwacji czy pewnej ironii, jak u Gaskell. Bardzo mocno kibicowałam głównym bohaterom i byłam bardzo zawiedziona, kiedy rozstrzygnięcie ich losów musiałam przeczytać w notce od wydawcy. Na dniach zabieram się za serial. Mam nadzieję, że przetrwam pana Collinsa xD
OdpowiedzUsuńTo bardzo dobry aktor i niemal potrafi zagrać przystojnego dandysa ;)
UsuńNastępna na mojej gaskellowej liście ;) Dużo czasu mi zajęło podejście w końcu do tej pani, krążyłam, krążąc wokół sióstr B., ale jakoś stale znajdywałam wymówkę. Teraz trochę żałuję, że tak późno się zabrałam za czytanie.
OdpowiedzUsuńA mnie pani Hiacynta doprowadzała do wścieklizny, zwłaszcza na początku. Miałam podobną znajomą, może to dlatego. :)
OdpowiedzUsuńIrytująca. Fakt. W ogóle obie panie - i matka i córka są w tej powieści dość wkurzające.
Usuń