Header Image

Bermondsey Boy: Memories of a Forgotten World - Tommy Steele

Dzisiaj przypadają urodziny kogoś dla mnie bardzo ważnego. Jest to człowiek kultury, o którym słyszał każdy Brytyjczyk, a którego kojarzą jedynie starsi Polacy (jest równolatkiem mojego taty, który kojarzył nazwisko tego artysty). O niektórych ludziach mówi się, że noszą w sobie słońce. I choć dziś, pewnie w gronie najbliższej rodziny będzie obchodził swoje 82 urodziny, to ja tutaj, z tego miejsca przesyłam swoje najserdeczniejsze życzenia. 

Kiedy widziałam go po raz pierwszy w bajkowym musicalu miałam niespełna dziesięć lat. Dziś jestem po trzydziestce, a moja platoniczna miłość do niego się utrzymuje, a podziw przez te ponad dwadzieścia lat jeszcze wzrósł.

Bermondsey Boy: Memories of a Forgotten World - Tommy Steele

Tommy Steele (właściwie Thomas Hicks) przyszedł na świat w podlondyńskim Bermondsey 17 grudnia 1936 roku w niezamożnej rodzinie żyjącej w szeregowych domkach z wychodkiem na miniaturowym podwórku. Dzieciństwo przypadające na lata wojny Tommy'ego naznaczone było przykrymi wydarzeniami - zmarła większość jego rodzeństwa, a on sam przez długie miesiące pozostawał w szpitalu. Po wkroczeniu w dorosłość zaczął pracę jako majtek na statku rejsowym z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych. 

W Stanach usłyszał rock'n'rolla i... od tamtego momentu zmieniło się jego życie. Obdarzony talentem do gry na gitarze, a także miłym głosem i scenicznym "tym czymś", szybko stał się gwiazdą! Praktycznie z dnia na dzień nikomu nieznany chłopak stał się brytyjskim królem rockandrolla, angielską odpowiedzią na Elvisa Presleya. Zdobył rzesze fanek, koncertował na całym świecie (nawet w Związku Radzieckim). Wystąpił nawet w filmie opartym na jego życiu - komedia muzyczna z wieloma zabawnymi akcentami.

W pewnym momencie, koło roku 1960-go, kiedy ożenił się z Ann Donoghue (małżeństwo trwa do dziś!) doszedł do wniosku, że rola idola nastolatek mu nie odpowiada i związał się z teatrem. Od tamtej pory grał w musicalach, sam je również reżyserował, jak choćby sceniczną wersję "Deszczowej piosenki". Jako aktor jest aktywny po dziś dzień, bowiem rok rocznie gra rolę Scrooge'a w "Opowieści wigilijnej"! Steele jest także utalentowanym rzeźbiarzem - jego pomnik Eleanor Rigby jako hołd złożony Beatlesom stoi w Liverpoolu, a przed stadionem Twickenham można obejrzeć inny pomnik jego autorstwa, przedstawiający graczy rugby. Do jego talentów można dopisać talent literacki: jest autorem powieści o Dunkierce ("The Final Run"), a także wspaniałych, napisanych ze swadą i humorem wspomnień "Bermondsey Boy: Memories of a Forgotten World". 


Bermondsey Boy: Memories of a Forgotten World - Tommy Steele

"Bermondsey Boy" czytałam ze trzy lata temu, może cztery. Steele czaruje w nich anegdotkami, a także w ciepły sposób pisze o swojej rodzinie, z która był bardzo zżyty. Do dziś ciarki mnie przechodzą, kiedy sobie przypomnę fragment o tym, jak Tommy stracił braciszka, z którym zwykł bawić się piłeczką, a kiedy sam miał bardzo wysoką gorączkę... kontynuował zabawę, bynajmniej nie sam...

>Francisa Forda Coppolę zna każdy kinoman. Reżyser kojarzy się z filami takimi jak "Czas apokalipsy", "Ojciec Chrzestny", czy "Cotton Club". Jednak Coppola ma na swoim koncie również musical i to z takimi gwiazdami jak Fred Astaire, Petula Clark (znana z evergreenu "Downtown", niedawno wydała kolejną płytę!), oraz Tommy Steele właśnie. "Tęcza Finiana" jest starym broadwayowskim przebojem duetu Burton Lane - E. Y. Harburg. Pełna humoru i wspaniałych piosenek urocza opowieść o podstarzałym emigrancie, marzycielu i leniu, Finianie McLonerganie, jego córce Sharon, skrzacie (który za sprawą wykradzionego kociołka ze złotem stał się "pełnowymiarowym" człowiekiem) imieniem Og (Steele właśnie), oraz całej wiosce Rainbow Walley, pełnej marzycieli i indywidualistów. Ok. Przyznam się, że znam ten film na pamięć, nadal śmieję się z żartów, podśpiewuję piosenki i robię "magiczne sztuczki". To film totalnie rozpraszający ciemne chmury. Po prostu: mój ukochany film. Tommy Steele nauczył mnie, że można mieć trzydziestkę na karku i nadal się wydurniać, a jego uśmiech - miły, szczery, uśmiech dobrego człowieka starcza za sto słonecznych dni. Pokazał mi także, że można robić swoje i nie patrzyć na koniunkturę (wycofał się z muzyki pop kiedy był na szczycie), a także, że będąc gwiazdą można pozostać przyzwoitym człowiekiem, który najwyżej ceni rodzinę. Jego filmowe występy były niezwykle żywiołowe i zabawne, jak fragment ze wspomnianego przeze mnie filmu, kiedy "tańczył Susan pytanie, a ona miała mu odtańczyć odpowiedź" - tak się wczuł w "pytanie", że przypadkiem rozdarł spodnie (widać to na filmie).

Bermondsey Boy: Memories of a Forgotten World - Tommy Steele

Kair. Historia pewnej kamienicy - Alaa Al Aswany

"Żądze, bieda, zimna kalkulacja i fanatyzm religijny" - taki podtytuł mogłaby mieć książka egipskiego pisarza Alaa Al Aswany. Wydana w 2002 roku Kair, historia pewnej kamienicy [Yacoubian Building] jest drugą powieścią w dorobku tego autora. Urodzony w 1957 roku Aswany jest synem arystokratki i prawnika. Dzieciństwo spędził w rodzinnym Kairze, gdzie skończył uniwersytet w 1980. Następnie na Uniwersytecie Illinois studiował... stomatologię. Studiował także literaturę iberyjską w Madrycie. Włada biegle kilkoma językami. Brał czynny udział w arabskiej wiośnie.

Pierwsza powieść Aswany'ego, "The Papers of Essam Abdel Aaty" przeszła niemal bez echa, lecz druga rozsławiła autora na cały świat; książkę przetłumaczona na języki obce rozeszła się niemal natychmiast, a cztery lata po premierze została zekranizowana. Za "Kair..." dostał także wiele międzynarodowych nagród.
Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że to prosta, obyczajowa historia: kairska kamienica, która lata świetności ma dawno za sobą zaludniona jest przez mieszkańców skrywających swoje tajemnice w czterech ścianach; Zaki ad Dassuki, chociaż skończył sześćdziesiątkę wciąż szuka kobiecego ponętnego ciała, Taha, syn "gospodarza domu" pragnie z całych sił dostać się do szkoły policyjnej i ożenić się z piękną narzeczoną, a elegancki redaktor poczytnej gazety Hatim Raszid wplątuje się w kolejny burzliwy homoseksualny romans. Postaci przewijających się na kartach powieści jest oczywiście więcej, każda obdarzona życiem przez wspaniałe nakreślenie charakteru.

Poza solidną porcją obyczajowości współczesnego Egiptu dostajemy również mały bonus - konfrontację z naszymi oczekiwaniami i stereotypami; Egipt to nie tylko luksusowe hotele, wspaniałe bazarki dla turystów i piramidy, o czym niby wiemy, ale dopiero dobra książka potrafi nam to zobrazować.

Tytuł: Kair. Historia pewnej kamienicy
Autor: Ala al-Aswani
Tytuł oryginalny: ʿImārat Yaʾqūbiyān (Arabski: عمارة يعقوبيان‎, The Yacoubian Building)
Tłumaczenie: Agnieszka Piotrowska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Media Lazar
Rok wydania: 2008
Opis fizyczny: 320 strony, okładka miękka
Gatunek: powieść
ISBN: 978-83-922452-7-8

Kiedy dojrzeją porzeczki - Joanna Concejo

„Kiedy dojrzeją porzeczki” to oszczędna w słowach ilustrowana opowieść o samotności. Nostalgiczna podróż przez życie do późnej starości. Joanna Concejo pięknymi rysunkami stylizowanymi na fragmenty fotografii ukazuje starość jako sumę wspomnień, ale jednocześnie jako kroplę w oceanie życia. Twarz na zdjęciu jest twarzą zatartą w pamięci. Skrawki łączą się niemal w swoisty strumień świadomości siedemdziesięciolatka.

Kiedy dojrzeją porzeczki Joanna Concejo

Autorka snuje opowieść o pięknie wspomnień i niemal już dziś zatraconej umiejętności kontemplacji świata – widoku zza okna, polnej drogi, ptaków podrywających się do lotu na ściernisku. To opowieść uniwersalna i intymna zarazem. Rysunki są emocjonalne, ale powściągliwe. Ma się wrażenie, że świat na obrazkach żyje – kiedy widzimy wiatr, niemal go czujemy, a kiedy na jednej z ilustracji z ust bohatera wydobywa się para, niemal czujemy wieczorny chłód.

Opowieść obrazkową „Kiedy dojrzeją porzeczki” wydało niszowe wydawnictwo Wolno, które znalazłam przypadkiem na targach książki w Krakowie. Tę książkę polecam nie tylko dzieciom, ale i dorosłym – wszystkim wrażliwym duszom, które potrafią przystanąć na chwilę i zdziwić się światem.

Autorkę, Joannę Concejo odkryłam niedawno. Kupiłam świetnie zilustrowanego „Czerwonego Kapturka”, i nie mogłam się napatrzeć na oszczędne, ale bogate w przekaz strony. Chciałabym jeszcze kupić „Zagubioną Duszę” Olgi Tokarczuk, bo podobnie jak do „Opowiadań bizarnych”, tak i do Duszy autorką oprawy graficznej jest właśnie moja nowa ulubiona ilustratorka.

Tytuł: Kiedy dojrzeją porzeczki
Autor: Joanna Concejo
Wydawnictwo: Wydawnictwo Wolno
Rok wydania: 2017
Opis fizyczny: 92 strony, okładka twarda
Gatunek: książka obrazkowa
UKD: 821.162.1-3 741/744.071(438)
ISBN: 9788394629748

Jak naprawić grzbiet książki?

Dwa lata temu pokazywałam, jak naprawić strony książki, żeby nie było widać rozdarcia. Pokazywałam wówczas zastosowanie bibułki bezkwasowej, dzięki której można uratować niejedną książkę. 

jak naprawić grzbiet książki
Niedawno zamówiłam kolejną rzecz przydatną w domu, a mianowicie taśmę grzbietową, czyli bezkwasową tekstylną taśmę do naprawy grzbietów książek, oraz zabezpieczania map, planów, a nawet obrazów (chodzi o "tyły" obrazów). 

Taśma jest bardzo łatwa w użyciu. Z tyłu ma wyznaczone linie podobnie jak tapeta, więc nie ma problemu z przycinaniem. 

Najpierw należy usunąć wszystkie pozostałości po grzbiecie książki.

jak naprawić grzbiet książki

 Następnie przycinamy wypełnienie z tektury.

jak naprawić grzbiet książki

Przycinamy taśmę tak, aby nieco wystawała z wypełnienia. Taśmę zaginamy w następujący sposób:

jak naprawić grzbiet książki

I przylepiamy taśmę równo do okładek. Jeżeli zachodzi potrzeba, można dodać po pasku taśmy po obu stronach grzbietu. 

jak naprawić grzbiet książki
W ten sposób naprawiłam widoczny na zdjęciach Archipelag Gułag. 

Koszt takiej taśmy to około 50-60 złotych. Wybrałam taśmę szarą, ale można kupić w zależności od fantazji niebieską, zieloną, białą a nawet czerwoną. Na rolce 5 cm szerokości jest 10 metrów taśmy. Taśma jest samoprzylepna. 
Taśmę można kupić w sklepach specjalizujących się w sprzedaży artykułów dla bibliotek, oraz w portalu aukcyjnym u sprzedawcy detalicznego. 

I na koniec jeszcze raz apeluję: nie używajmy do "naprawy" książek taśmy klejącej, ani "szkota". Jeśli nie wiecie jak naprawić książkę, albo nie chcecie inwestować w specjalne produkty, lepiej książkę zostawić w takim stanie, w jakim jest. Taśma ma zgubny wpływ na papier. Więc jeśli myślicie o zabezpieczeniu swojego księgozbioru polecam taśmy.

Automat z wodą gazowaną z syropem lub bez. Powieść mińska - Uładzimir Niaklajeu

Wpisując w wyszukiwarkę nazwisko autora, Uładzimira Niaklajeu znajdziemy się w centrum wydarzeń na Białorusi. Niaklaleu jest bowiem nie tylko poetą i prozaikiem, ale i opozycjonistą i byłym kandydatem na prezydenta kraju w 2010 roku. Wielokrotnie aresztowany za działalność opozycyjną.

Automat z wodą gazowaną z syropem lub bez. Powieść mińska - Uładzimir Niaklajeu


Urodzony w 1946 roku Niaklajeu w powieści "Automat z wodą gazowaną z syropem lub bez" wraca do burzliwej młodości, kiedy jako uczeń szkoły technicznej był równocześnie "stiljagą", czyli białoruskim bikiniarzem. Stiljadzy na ojca duchowego obrali Eddiego Rosnera, złamanego przez Kołymę jazzmana, którego talent porównywano z Louisem Armstrongiem.


"Chciałem tańczyć, rock'n'rolla, słuchać Duke'a Ellingtona, Deana Reeda i Elvisa Presleya, czytać Agathę Christie, którą przetłumaczyli z angielskiego Big i Wił [przyjaciele autora], no i kochać Asię." Asia jest piękną córką Sałamona Majsiejewicza, pracującego przy obsłudze tytułowego mechanizmu. "Gdy po raz pierwszy założyłem rurki, a do tego koszulę, na której rosły bananowce obwieszone małpami i papugami, poczułem, że życie to święto". 


Galerię postaci skupionych wokół dysydenta Pułkownika, otwierają Kniaź, czyli sam Niaklajeu, kagebista Guryk, rzeźbiarz Woran, As, Big, Wił i Amerykanin, którego świat niedługo po opuszczeniu ZSRR poznał jako Lee Harveya Oswalda. Dziwnie toczą się ich losy w postalinowskiej Białorusi. Kto by pomyślał, że wśród przyjaciół ktoś zostanie mordercą, inny kandydatem na prezydenta, jeszcze inny generałem w Moskwie, a inny zaś, oligarchą. 


Wspomnienia Niaklajeu są słodko gorzkie, nostalgia przeplata się z humorem (nareszcie- z przymrużeniem oka - można się dowiedzieć, dlaczego JFK został zabity i dlaczego o mały włos jego losu nie podzieliłby Chruszczow!). Autor oprowadza nas również po Mińsku; nazwy ulic nakładają się na siebie - te z poprzedniego systemu, te dzisiejsze, miejsca interferują, zlepiając się ze sobą z różnych czasów, podobnie jak ludzie, niby ci sami, ale nie ci sami, zmieleni w maszynce do mięsa KGB, naznaczeni latami wyborów "mniejszego zła". 


"Automat" zostanie we mnie na długo. Wcześniej nie czytałam ani jednej powieści białoruskiego autora, ale jeśli KEW zdecyduje się wydać pozostałe dzieła Niaklajeu, znajdzie we mnie czytelnika.

Tytuł: Automat z wodą gazowaną z syropem lub bez. Powieść mińska
Autor: Uładzimir Niaklajeu
Tytuł oryginalny: Аўтамат з газіроўкай з сіропам і без
Tłumaczenie: Jakub Biernat
Wydawnictwo: Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego
Rok wydania: 2015
Opis fizyczny: 244 strony, okładka miękka ze skrzydełkami
Gatunek: wspomnienia/powieść
ISBN: 9788378931131

Blisko, coraz bliżej - Albin Siekierski

To nie jest dobra literatura. A szkoda, bo saga o śląskiej rodzinie z wielką historią w tle jest tematem nośnym również dziś. "Blisko, coraz bliżej" opowiada historię prawie stu lat rodziny Pasterników osiadłych na Górnym Śląsku. Nic tu nie jest proste, rodzina jest coraz bardziej skłócona, dzieli się również politycznie, a także narodowościowo - jeden z wnuków starego kowala czuje się Niemcem, a pozostali Polakami.

Albin Siekierski Blisko, coraz bliżej
Jednak, co się doskonale sprawdza w serialu, to nie koniecznie w powieści. Rozbita na cztery tomu historia jest wiernym odzwierciedleniem serialowego pierwowzoru. Pierwsze dwa tomy zostały wydane w 1983 roku w nakładzie 200 tysięcy kopii. Dwa kolejne tomy w roku 1987 wydano w 180 tysiącach kopii, czyli 20 tysięcy czytelników teoretycznie nie miało szans dokupić ciągu dalszego. Serial cieszył się ogromną popularnością. Książka również, chociaż - odnoszę dziwne wrażenie, że owszem, z pewnością powieść Siekierskiego znajduje się (lub do niedawna znajdowała) w każdym śląskim domu, to jednak tak na prawdę mało kto ją czytał. Ja sama jako dziecko tylko oglądałam zdjęcia, bo w "filmowej opowieści" nie może zabraknąć fotosów, to do czytania "zmusiłam się" dopiero niedawno. Do tego tomy dosłownie rozpadają się w rękach (klejenia, papier makulaturowy).

Albin Siekierski Blisko, coraz bliżej
Wrażenia z lektury mam właściwie nijakie. Dobry temat, ale zmarnowany złym pisarstwem. Chociaż na przykład "Stowarzyszenie umarłych poetów" jest znakomitym przykładem dobrze przełożonego scenariusza na język literatury, to tym razem przeszczep się nie przyjął. Język Siekierskiego jest strasznie sztywny, miejscami niemal patetyczny, a tam gdzie potrzebny większy namysł, skrótowy. Być może kiedyś Śląsk doczeka się sagi z prawdziwego zdarzenia. Pozostał wielki niedosyt, a na otarcie łez serial, który co jakiś czas jest powtarzany w telewizji.

Tytuł: Blisko, coraz bliżej T. 1-4
Autor: Albin Siekierski
Wydawnictwo: Krajowa Agencja Wydawnicza
Rok wydania: 1983/1987
Opis fizyczny: stron w poszczególnych tomach: 239/239/172/239
Gatunek: powieść

Bolesne wspomnienia, czyli "Podróż w krainę dzieciństwa" - Horst Bienek

W zeszłym tygodniu wybraliśmy się na mały, literacki spacer po Gliwicach. To tu, 7 maja 1930 roku na świat przyszedł niemiecki pisarz, Horst Bienek. Zmarł 7 grudnia 1990 roku na AIDS.
Na ślicznie odnowionym familoku przy ulicy noszącej dziś imię pisarza wmurowana została niedawno tablica pamiątkowa poświęcona autorowi "Pierwszej Polki".
Tablica pamiątkowa Horst Bienek
Tablica głosi: Horst Bienek 1930-1990 Pisarz niemiecki Mieszkał w tym domu od 1930-1945 Swoje miasto rodzinne Gliwice Utrwalił w czterotomowym cyklu powieściowym "Pierwsza Polka" "Światło wrześniowe", "Czas bez dzwonów", "Ziemia i ogień". Zmarł w 1990 r. w Monachium.

Autor krótko po "wyzwoleniu" miasta wraz z innymi uciekinierami znalazł miejsce w Niemczech, gdzie jego błyskotliwą karierę poety przerwało polityczne aresztowanie. Bienek po bodajże sześciu latach został zwolniony, ale czasu się nie cofnie... 


Czterdzieści lat po opuszczeniu rodzinnego miasta Bienek wraca, jak to się mówi "na stare śmieci"; po trosze przymuszony przez ekipę filmową, kręcącą film o podróży pisarza do kraju dziecięctwa, po trosze ze zwykłej ciekawości. W domu, w którym się wychował mieszkają obcy ludzie, ale w starszym mężczyźnie "widzi" despotycznego ojca. Dom przedpogrzebowy, projektu Maxa Fleischera nadal nie został odbudowany, gliwiccy Żydzi nic nie wiedzą o swoich poprzednikach (Gliwiccy Żydzi cieszyli się swobodą do 1938 roku, jako mniejszość narodową nie obowiązywały ich ustawy norymberskie), ulica Zwycięstwa, była Wilhelmstrasse nie jest już tak wystawna jak niegdyś. Bienek opowiada nam o Gleiwitz konfrontując miasto z tym obecnym, schyłku epoki PRLu, narzeka na zanieczyszczenie, brud. 
Dom Horsta Bienka w Gliwicach

Dom, w którym w latach 1930-1945 mieszkał  Horst Bienek w Gliwicach.


"A tutaj w pobliżu mostu na Kłodnicy znajdował się sklep delikatesowy Kodrona, gdzie można było kupić dziczyznę, drób i ryby, angielskie konfitury, francuskie pasztety i polskie gęsi. My, dzieci, przyklejaliśmy nosy do szyb wystawowych. Przede wszystkim dlatego, że w basenie można było zobaczyć prawdziwe raki i węgorze, i karpie. Raz w roku na Boże Narodzenie kupowała tu moja mama karpie i rodzynki, i pierniki, i różnorodne przyprawy. Zawsze byłem przy tym obecny, gdyż pachniało tam fantastycznie i zawsze można było skosztować czegoś egzotycznego: kawałka imbiru albo plasterka kandyzowanej pomarańczy, albo suszonego goździka czy nawet kawałka błyszczącego, brunatnego świętojańskiego chleba, którego smak przypominał dalekie kraje. 


Teraz znajduje się tutaj partyjna księgarnia, a okno wystawowe jest tak brudne, że prawie nie widać za nim książek. Są to klasycy, tacy jak Marks i Engels, pisma Lenina i Bieruta. Prawdopodobnie wystawę udekorowano po raz ostatni w czasach Gomułki. 


Po drugiej stronie ulicy mieścił się sklep tytoniowy Gzurmynsky'ego, który odwiedzali najczęściej eleganccy panowie w kapeluszach (robotnicy nosili czapki!). Wychodzili oni po chwili osnuci ciemnoniebieskim obłokiem dymu. Papierosy można było kupić w każdym kiosku, nie były one niczym nadzwyczajnym. U Gzurmynskiego czuło się podmuch świata! Teraz znajduje się tu sklep z lampami, jeżeli sądzić po dekoracjach. Na drzwiach wisi duża tablica: ZAMKNIĘTE. 


Gdzieś w pobliżu był sklep sportowy Lachmanna. Jego właściciel był kiedyś bramkarzem w reprezentacji narodowej. Połowa niemieckiej reprezentacji narodowej pochodziła z Górnego Śląska, a zdjęcia wszystkich piłkarzy widniały na opakowaniach papierosów marki R6. Wówczas udało mi się przekonać szwagra Alfonsa, żeby zamiast papierosów Juno palił jedynie (trochę droższe) R6, żebym mógł zdobyć zdjęcia. 


Dom towarowy Defaka'ego jest znowu (albo nadal) domem towarowym, tak samo jak dom towarowy Barrascha, w sklepie obuwniczym Tacke'go są buty, w sklepie sportowym Lachmanna konfekcja sportowa." 


Równocześnie snuje wspomnienia bardzo intymne, wręcz mamy wrażenie, że wyjawia nam swoje najskrytsze tajemnice, chłopięce fascynacje, lęki, wypadek, któremu uległ jeszcze w czasie względnego pokoju. Bez ogródek opisuje "wyzwalanie", oraz samotną ucieczkę. 


"Ewakuowano obóz koncentracyjny w Oświęcimiu i pierwszym pochodem więźniowie ciągnęli także przez Gliwice, tysiące, może dziesiątki tysięcy więźniów maszerowało ulicą Kronprinzenstrasse, siedziałem w tramwaju i widziałem, jak pod razami pałek zganiano więźniów na jedną stronę ulicy, aby nam zrobić miejsce. Wszyscy widzieli ten pochód, ludzie stali przy drodze i czynili znak krzyża, wiedzieli, że to nie wróży dobrego końca, dla nas, dla miasta, dla Rzeszy.(...) 


Zabarykadowaliśmy drzwi na nowo i w dalszym ciągu pozostawaliśmy w piwnicy. Następnego dnia walki w zachodniej części miasta trwały nadal, przybył inny oddział i wysadził drzwi granatem ręcznym, pytali o gospodina Gnotta, to był blokowy w naszym domu, i zabrali go ze sobą. Podobno został później rozstrzelany. Ktoś musiał im zdradzić, że pan Gnott był członkiem partii. Podczas pierwszego gwałtu panna Alma krzyczała tak głośno, że nikt nie odważył się wejść do jej mieszkania, a po trzecim znaleziono ją bez życia, zbrukana krwią na klatce schodowej. Przywiązaliśmy ją mocno do sanek i popędziliśmy do miejskiego szpitala. Sanki wraz z panną Almą zostawiliśmy po prostu na korytarzu, gdy usłyszeliśmy, że wszystkie miejsca są już zajęte. 


Zabarykadowaliśmy się w piwnicy niczym w jakiejś twierdzy. nad nami, w mieszkaniach, plądrowano prawie każdej nocy. Gdy było cicho, szliśmy na górę i oglądaliśmy spustoszenie. Kobiety płakały. To byli przymusowi robotnicy ze wschodu, którzy pracowali w fabrykach zbrojeniowych w mieście i już od dłuższego czasu byli niedożywieni, szukali przede wszystkim czegoś do jedzenia i gdy niczego nie znaleźli, z wściekłości rozbijali naczynia i meble. Nie było już niemieckiej władzy zwierzchniej, a Rosjanie pociągnęli dalej, walczyli właśnie nad odrą. nie było bogatych i biednych, nie było góry i dołu, nie było wczoraj ani jutra. Było tylko życie albo śmierć." 


Wspomnienia są gorzkie jak łzy, szczere. Bienek wydaje się być rozczarowany. Nie miastem, ale czasami, które mu przypomina. Kraina dziecięcej ułudy, przerywanej gwałtownymi wybuchami sfrustrowanego ojca, relacje z ukochaną matką, która wcześnie go obumarła mieszają się ze wspomnieniami spacerów po parku miejskim. 


Czuję z Bienkiem duchowy kontakt. Często chodziliśmy na spacery w "jego tereny", przechodziłam wielokrotnie obok szkoły podstawowej, do której uczęszczał. Moje Gliwice sprzed lat nastu to te Gliwice, do których Bienek wrócił po latach, ale zupełnie inne niż te, które odwiedzam dzisiaj. Sama ulica Zwycięstwa znacznie się zmieniła - nie jest już ulicą reprezentacyjną, pełną sklepów, kawiarni i delikatesów; dziś to ulica przelotowa, pełna banków i fastfoodów; nie ma sklepów - są sieciówki. 


Opisywane sklepy znam ze starych zdjęć - delikatesy Kodrona rzeczywiście wyglądają imponująco nawet dziś; ja zapamiętałam księgarnię jako językową, no, ale wiadomo, zmienił się ustrój. Dziś tam jest bodajże bank. Defaka to dla mnie IKAR, dom towarowy przy Kłodnicy, dziś na dole jest drogeria, na górze chyba siłownia.

Tytuł: Podróż w krainę dzieciństwa
Autor: Horst Bienek
Tytuł oryginalny: Reise in die Kindheit
Tłumaczenie: Maria Podlasek-Ziegler
Wydawnictwo: Wokół Nas [Gliwice]
Rok wydania: 1993
Opis fizyczny: 343 strony, okładka twarda z obwolutą
Gatunek: wspomnienia/pamiętniki
ISBN: 9788385338185

Spotkanie autorskie z Jakubem Małeckim w Rybniku

W ubiegły czwartek miałam wielką przyjemność moderować spotkanie z Jakubem Małeckim. Do tej pory czytałam trzy jego powieści, które zrobiły na mnie duże wrażenie. Spotkanie odbyło się w Powiatowej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Rybniku.

W książkach Jakuba Małeckiego jest zawarty duży ładunek emocjonalny. Tak było w przypadku "Śladów", "Rdzy", "Dygotu", a także w najnowszej książce "Nikt nie idzie". Jednak ta książka różni się od pozostałych, wątki zostały sfokusowane na osobie młodego mężczyzny, którego nazywa Dzikiem. Historia ma swój początek w autentycznym spotkaniu w tramwaju. Autor, podobnie jak książkowa Olga, zostaje zaintrygowany tajemniczym niepełnosprawnym chłopcem-mężczyzną z plecakiem wypełnionym balonami. Z tej fascynacji powstał książkowy żywot Klemensa Mazura.

Jakub_Małecki_spotkanie_spotkanie_autorskie_w_Rybniku_
Jakub Małecki na spotkaniu z czytelnikami w rybnickiej bibliotece

Historie z powieści mają swoje pierwowzory, a raczej właśnie inspiracje - opowieść o Wiktorze, albinosie z prowincji, nie powstałaby gdyby nie zdjęcie niewidomych albinosów z sierocińca widziane na wystawie World Press Photo. Reszta jest już materializacją wyobraźni autora.

Tytuł "Nikt nie idzie" zaczerpnięty jest z haiku Matsuo Basho. Jednak nie jest to wynikiem fascynacji autora wschodem, a naturalną konsekwencją rysu charakterologicznego Igora (postaci z powieści), zafiksowanego na punkcie rodzinnej traumy, którą w ten sposób przepracowuje.

Bohaterowie Jakuba Małeckiego mają coś z niego samego, jakąś alienację, do której w duchu się przyznaje. Jak przypuszcza, być może to wynika z jego dzieciństwa, choć sam podkreśla - szczęśliwego, lecz dość samotnego, bo wśród rówieśników z zamiłowaniem do "siłki" jako jedyny był nałogowym czytelnikiem, a to w środowisku podwórkowym uchodziło za "lamerskie". Właściwie nie trzeba było specjalnie ciągnąć pisarza za język, by wydobyć, co dobrego do przeczytania poleca, a wymienił mianowicie tytuły dwóch powieści: "Sunset Limited" Cormaca McCarthy, oraz "Ścieżki Północy" Richarda Flanagana (już zapisane na mojej liście do przeczytania).

Z wcześniejszych wywiadów wiedziałam, że praca w bankowości dostarczyła autorowi narzędzie w postaci tabel w Excelu, z którego korzysta w komponowaniu książek. Jak sam mówi, dużo skreśla, każda z jego książek początkowo jest o jakieś 30 % dłuższa, skraca i wycina, by nie zostało ani jedno zbędne słowo. Przygotowanie do pisania jest równie ważne, jak samo pisanie - rozpisuje plan powieści, osobowości postaci, a nawet wydarzenia historyczne, które są tłem ludzkich dramatów spisanych na kartach powieści.

Padło również sporo pytań od publiczności. Czytelnicy pytali zarówno o książki starsze jak i o ostatnią, a także o plany na przyszłość. Po spotkaniu słyszałam wiele głosów aprobaty; Jakub Małecki dał się poznać jako człowiek skromny, szalenie sympatyczny, zabawny, rzeczowy, a przede wszystkim entuzjastycznie nastawiony do spotkania z czytelnikami. Te cechy złożyły się w rezultacie na jedno z absolutnie najlepszych spotkań. W każdym razie nie tylko ja wyszłam oczarowana i w dobrym humorze. Nadal jestem pod wrażeniem niedawno przeczytanych powieści, a w oczekiwaniu na kolejne, sięgnę po "Dżozefa" i "Ślady".

Jakub_Małecki_spotkanie_autorskie_w_Rybniku_
Jakub Małecki w rybnickiej bibliotece

Zgiełk czasu - Julian Barnes

"Zgiełk czasu" to z pozoru zapis curriculum vitae Dymitra Szostakowicza, a z pozoru dziennik duszy, swoisty strumień świadomości nawzajem przenikających się głosów narratora i samego kompozytora. Ciężko rozgraniczyć pojedynczy głos w tym dwugłosie - co dzieje się w duszy a co dzieje się "obok".


Wiele ze zdań Barnesa jest wspaniale cytowalna, niemal stoi w swej mądrości w opozycji do internetowych truizmów przypisywanych pewnemu brazylijskiemu pisarzowi. Np. "Ironia, kiedy zatracasz jej poczucie, ścina się w sarkazm. I co z niej wtedy? Sarkazm to ironia, która straciła duszę."

Życie i twórczość Szostakowicza (to brzmi niemal jak tytuł tematu w Wielkiej Grze!) przypada na okres stalinizmu. Jedynie słuszna partia rozwiązuje organizacje i przejmuje kontrolę nad wszystkimi aspektami życia. Partią rządzą ignoranci, bo tych co bardziej inteligentnych pozbywa się pod byle pretekstem. W kraju panuje terror. Ludzie znikają, a "mięsożerna", jak pisze Barnes, partia sięga po więcej mięsa.

I właśnie w tym czasie triumfy święci opera Szostakowicza "Lady Makbet mceńskiego powiatu". Triumf - aż do czasu, kiedy Słońce Narodu, sam Józef Wissarionowicz nie zjawia się w loży. Nazajutrz "Prawda" donosi o obrazie partii, odsądza Szostakowicza od czci i wiary, nazywa go wrogiem ludu, a muzykę "kwakaniem". Od kiedy władza zaczęła ingerować nawet w muzykę "będą - pisze Barnes - dwa rodzaje kompozytorów: żywi zastraszeni i martwi." Totalitarna przemoc odziera ludzi z człowieczeństwa, zmienianie odwracalnie ich charaktery.

Szostakowicz komponuje. Nie są to już opery, ale symfonie podtrzymujące na duchu Człowieka Radzieckiego, a także muzykę do filmów dla mas. Publikuje w prasie - co prawda nie są to jego słowa, jego przemyślenia, lecz on się pod tym podpisuje. Władza bawi się z nim jak kot z myszką.

Powieść Barnesa to nie tylko biografia, ale i wiwisekcja tyranii - w odróżnieniu od "potworów" Szekspira, te prawdziwe nie miały "wątpliwości, złych snów, wyrzutów sumienia, poczucia winy".

Czy jest zatem "Zgiełk czasu" porterem człowieka słabego, czy złamanego przez system? A może jednak biografią oportunisty?


Tytuł: Zgiełk czasu
Autor: Julian Barnes
Tytuł oryginalny: Noise of time
Tłumaczenie: Dominika Lewandowska-Rodak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Świat Książki
Rok wydania: 2017
Opis fizyczny: 224 strony, okładka twarda
Gatunek: powieść
UKD: 821.111-3

Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry - Reni Eddo-Lodge

Brytyjska dziennikarka i blogerka, Reni Eddo-Lodge porusza w książce wciąż aktualny temat rasizmu, oraz przywilejów, których większość społeczeństwa sobie nie uświadamia. "Przestałam wdawać się w dyskusje z białymi na temat rasy. Nie wszystkimi białymi, lecz tylko z ogromną większością, która nie chce przyjąć do wiadomości istnienia rasizmu strukturalnego i jego symptomów. "

 
DLACZEGO NIE ROZMAWIAM JUŻ Z BIAŁYMI O KOLORZE SKÓRY - RENI EDDO-LODGE


Eddo-Lodge pisząc o rasizmie strukturalnym opisuje jego "negatywne wpływanie na szanse życiowe". Daje wiele przykładów na nieuświadomioną niechęć do np. czarnoskórych kandydatów na jakieś stanowisko, osoba o "białym" nazwisku ma większe szanse niż ta o nazwisku "czarnym", choć obie mogą mieć takie same kwalifikacje. "Rasizm - pisze Eddo-Lodge - jest wbudowany w konstrukcję naszego świata. Potrzebne jest nam zbiorowe przedefiniowanie tego, co znaczy być rasistą, jak przejawia się rasizm i co musimy zrobić, aby położyć mu kres.


Czym jest mianowicie rasizm strukturalny? To, według raportu cytowanego przez autorkę "zbiorowe zaniechanie przez instytucje świadczenia usług na odpowiednim poziomie profesjonalizmu osobom ze względu na ich kolor skóry, kulturę bądź pochodzenie etniczne. Można go dostrzec bądź wykryć w działaniach, postawach i zachowaniu, które noszą znamiona dyskryminacji, powodowanych nieuświadomionymi uprzedzeniami, ignorancją, bezmyślnością oraz przypisywaniem osobom pochodzącym z mniejszości etnicznych krzywdzących rasistowskich stereotypów."


Jako jawny przykład rasizmu przytacza sprawę śmierci Stephena Lawrance'a, czarnoskórego nastolatka zakatowanego przez białych wyrostków. Niestety, nie trzeba sięgać do kronik kryminalnych, ponieważ co i rusz przez media przetacza się dyskusja o jawnie rasistowskim zabarwieniu, tak jak ta niedawna dotycząca obsadzenia w roli teatralnego wcielenia Hermiony czarnoskórej aktorki, bądź ciemnoskóra Ciri, która miałaby się pojawić w Netflixowym Wiedźminie.


"Białe dzieci uczone są >>nie zauważać<< rasy, natomiast dzieci o innym kolorze skóry uczone są - często bez podania przyczyny - że jeśli pragniemy odnieść sukces, musimy starać się dwa razy bardziej, niż nasi biali koledzy." I jak podkreśla autorka: "niezauważanie rasy nie przyczynia się do destrukcji rasistowskich struktur". Powinniśmy sobie więc uprzytomnić, na czym polega problem i nie zamiatać go pod dywan. Autorka bacznie przygląda się kwestii rasizmu strukturalnego, przytacza statystyki, mnoży przykłady, a rasizm w Anglii jak był tak jest. I śmiem twierdzić, że nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w z pozoru homogenicznej Polsce. Jedynym lekarstwem na ignorancję jest wiedza - książka Reni Eddo-Lodge powinna być szeroko omawiana w szkołach na lekcji wychowawczej; będę ją polecała każdemu, komu wydaje się, że ten problem go nie dotyczy.


P.S. Książka dostępna również w akcji: czytaj.pl

Lesbos - Renata Lis

Głównym tematem esejów “Lesbos” jest życie przeplatające się ze sztuką, stanowiące jej uzupełnienie, a także nieśmiała nobilitacja miłości safickiej. 

Badaczka kultury, Renata Lis w swojej najnowszej książce przywołuje postać greckiej poetki, Safony. Starożytna pieśniarka jest tu elementem scalającym i impulsem do ukazania współczesnych literatek – Sofii Parnok, Anny Kowalskiej oraz Janette Winterson.


Książka wpisuje się w nurt odbrązawiania odmienności oraz myślenia antywykluczeniowego. Jak autorka przyznała podczas spotkania z publicznością - książka wykracza poza dyskurs tożsamościowy. 

Nie umiem zebrać myśli po tej lekturze, choć klaruje mi się wspólny element scalający poetki, pisarki i wielokrotnie gwałcone uchodźczynie z obozu w Lesbos. Coś, co dotknęło opisane przez Lis kobiety oraz te, zapomniane, zagubione w mrokach dziejów to zakłamywanie historii. Jak pisze Renata Lis, Safonę “podzielono” nawet na dwie postaci i oddzielono jej poezję od życia prywatnego, czyniąc z niej poetkę oraz kurtyzanę (z alternatywą, nie koniunkcją - “lub” nie “i”). Niemal nieznana książka Anny Kowalskiej “Biała róża” jest “niewyartykułowaną powieścią o polskiej Safonie, która próbuje krzyczeć o swoim istnieniu, ale głos więźnie jej w gardle”. Dzienniki Kowalskiej oraz jej przebogata korespondencja z jej wieloletnią partnerką, Marią Dąbrowską nadal są niedostępne i marne szanse na ich publikację.

Śmierć Komandora T. 1 - Haruki Murakami

"Śmierć Komandora Tom 1. Pojawia się idea" to powieść niespieszna, a narracja pierwszoosobowa nadaje jej charakteru gawędy. Odniosłam wrażenie, że najbliżej Komandorowi do "Kroniki Ptaka Nakręcacza" oraz trylogii "1Q84". Oczywiście mamy tu typowe dla autora elementy, takie jak górska samotnia, schludny bohater-everyman (nie wiedzieć czemu zawsze tak myślę o jego bohaterach - że są schludni, być może to przez opisy prania, sprzątania, gotowania, etc.). Są silnie obecne również elementy surrealistyczne, jak mówi piłkarski klasyk, stałe fragmenty gry. 


Niektórzy mogą uznać powieść, za niezwykle nudną, ale fani japońskiego pisarza poczują się jak w domu – do takich fanów należę i ja. Chociaż być może porównanie z trylogią jest na wyrost (brak tu chociażby wątku miłosnego), to jednak spodziewam się po kolejnej części pogłębienia zaznaczonych wątków. Dokładnie takiej książki potrzebowałam w tej chwili, czegoś, przy czym mogę odetchnąć, co pozwoliło mi wrócić do świata, do którego dawno nie zaglądałam, ale który noszę gdzieś w sobie. 

Gdyby nie elementy realizmu magicznego, Śmierć Komandora byłaby dość zwyczajną powieścią obyczajową, jednakże małe śledztwo, w którym bierze udział bohater zasiało ziarnko dreszczyku przygody. Fabuła zaczęła mnie intrygować z rozdziału na rozdział coraz bardziej i mimo iż nie ma tu zaskakujących plot twistów, akcja nabiera tępa i staje się coraz bardziej frapująca!

Miło spędziłam czas podczas lektury i chętnie przeczytam drugą część, która już widnieje w zapowiedziach, a której premię przewidziano na – uwaga - 28 listopada! 

Mam tylko taką małą uwagę na koniec - dostałam egzemplarz już gotowy, nie szczotkę, a znalazłam przynajmniej trzy literówki. 

Więcej o powieściach Japończyka możecie przeczytać na mojej stronie:
http://setna-strona.blogspot.com/Haruki_Murakami

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu MUZA.

Rzeczy, których nie wyrzuciłem - Marcin Wicha

"Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcina Wichy to książka-wydarzenie. Niestety, jak w przypadku jego poprzedniej książki (Jak przestałem kochać design) i tym razem – nie było między nami chemii...

Opis książki ze strony wydawnictwa Karakter:

Co zostaje po śmierci bliskiej osoby? Przedmioty, wspomnienia, urywki zdań? Narrator porządkuje książki i rzeczy pozostawione przez zmarłą matkę. Jednocześnie rekonstruuje jej obraz – mocnej kobiety, która w peerelowskiej, a potem kapitalistycznej rzeczywistości umiała żyć wedle własnych zasad. Wyczulona na słowa, nie pozwalała sobą manipulować, w codziennej walce o szacunek – nie poddawała się. Była trudna. Była odważna. 


W tej książce nie ma sentymentalizmu – matka go nie znosiła – są za to czułość, uśmiech i próba zrozumienia losu najbliższej osoby. Jest też opowieść o tym, jak zaczyna odchodzić pierwsze powojenne pokolenie, któremu obiecywano piękne życie.


Chociaż książka składa się z trzech części, mnie się ona układała w dwie zupełnie nie pasujące do siebie: pierwsza część książki (ogólnie książka składa się z trzech części, ale ja bym wyodrębniła dwie) składa się z dywagacji nad stratą Żydowskiej Matki – tu przyszła mi na myśl Żydowska Matka z “Kompleksu Portnoya” Philipa Rotha, a druga nad jej umieraniem. Pierwsza część jest napisana wyraziście, momentami przypominała zbiór esejów (i prawdopodobnie nimi była, ponieważ autor uprawia w Rzeczach recykling i czerpie z esejów i felietonów, które już zostały opublikowane); druga część to luźne przemyślenia nad odchodzeniem matki, szpitalne poczekalnie, formalności, “ciało i krew”. I ta druga część mnie zmęczyła - godziny oczekiwania na wypis, odwiedziny przy szpitalnym łóżku, wreszcie puste łóżko.


Bez sentymentalizmu, ale i bez emocji opisywane sytuacje sprawiły, że Rzeczy tylko się ode mnie odbiły, zamiast do mnie trafić. Czegoś tu zabrakło, jakiegoś ogniwa, które spoiłoby całość i nadało jej nowej jakości. Ja wiem, że Paszport Polityki, że Nike, ale ta książka kompletnie do mnie nie trafiła.

Znajduję tę książkę mało wyrazistą. Wręcz anonimową. Choć pod warstwami rozprawiania się ze śmiercią bliskiej osoby, Wicha przemyca także treści dotyczące odmienności i wykluczenia. Choć nie jest to tematem książki i nie wynika z jej konstrukcji, a jedynie jest problemem zasygnalizowanym.

Moja opinia na temat książki "Jak przestałem kochać design" z grudnia 2015 roku: 

Bardzo nie lubię wystawiać książkom negatywnych opinii, ale tym razem bardzo się zawiodłam. Cenię wydawnictwo Karakter za wydawanie chociażby Sontag i świetnych książek o architekturze. Kupiłam Jak przestałem kochać desing, bo lubię temat projektowania, historii przedmiotów sprzężonej z rysem socjologicznym i historią, lubię architekturę. Jednak już po kilku stronach byłam niezadowolona z tego, w jakim kierunku autor, Marcin Wicha, zmierza. Jedynie ciekawe, choć strasznie chaotyczne są rozdziały poświęcone polskiej szkole plakatu. Szkoda, bo taki temat samograj, jakim jest design z poprzedniej epoki został zmarnowany. Myśli się rwą, potem znienacka Wicha wraca do porzuconego tematu, jakby ktoś mu pomieszał kartki z maszynopisem. Chaos i zdawkowość. Pogarda dla społeczeństwa, poczucie wyższości, bo tata miał deskę kreślarską, a nie - dajmy na to - pracował przy montażu fiata?

Ale żeby nie było, że absolutnie nic nie wyniosłam z lektury: niedawno porządkowałam stare gazety (mając na myśli "stare" chodzi mi o Panoramy, Wykroje i in. z lat 1947-59!!!), trawiłam wówczas na artykuł o polskim plakacie właśnie. Sepiowe zdjęcia ukazujące Starowiejskiego przy układaniu pasjansa, Świerzy na tle plakatu z Fernandelem. Krótkie wywiady z obydwoma twórcami. I gdyby nie Wicha, chyba nie zwróciłabym na ten artykulik uwagi.


A.A. Milne. Jego życie - Ann Thwaite

„A.A. Milne. Jego życie” Ann Thwaite jest biografią ponadczasową, powstałą pod koniec lat 80-tych, pozbawioną zabarwienia emocjonalnego, tak dziś popularnego w XXI-wiecznym nurcie biograficznym. Cztery lata temu pisałam o książce Milne’a adresowaną do dorosłych czytelników „Dwoje ludzi”, i zarzekałam się że „niedługo sięgnę po jego biografię”. 


Alan Alexander Milne przyszedł na świat 18 stycznia 1882 w Londynie. Był najmłodszy z trojga rodzeństwa (najstarszy był Barry, który okazał się „czarną owca”, ze starszym o 1,5 roku Kenem Alan był niezwykle zżyty). 
Jego ojciec, John Vine Milne, był dyrektorem prywatnej szkoły dla chłopców, w której jednym z nauczycieli był H. G. Wells; Alan Milne w późniejszych latach korespondował z Wellsem. 
Milne po studiach pisywał lekkie humoreski, oraz dowcipne felietony ukazujące się na łamach pisma satyrycznego Punch. W latach dwudziestych określany był mianem najlepszego humorysty. 
Przed pierwszą wojną światową przyjął postawę pacyfistyczną, którą jeszcze pogłębiła wojna, nazywaną przez pisarza wprost „bezsensownym szaleństwem”. Milne uczestniczył w bitwie pod Sommą. 

Po wojnie poznał Daphne (wł. Dorothy De Selincourt), z która się ożenił. Daphne zdaniem niektórych „miała w sobie coś z pekińczyka”, lecz była niezwykle egzaltowana, posiadała zmysł estetyczny i nosiła się szalenie modnie. Choć wielu upatruje postać Daphne w Sylvii, bohaterki Dwojga ludzi, jednak Milne nie wzorował się na swojej żonie – Daphne była zawsze żywo zainteresowana pisarstwem męża. 

Milne przez całe lata dwudzieste z powodzeniem pisał sztuki teatralne, o czym dziś wielu nie ma pojęcia. Na swoim koncie ma również powieść detektywistyczną „Tajemnica czerwonego Domu”. Przez niemal całe swoje pisarskie życie miał nie lada szczęście i zawsze spod jego pióra wychodziły rzeczy poczytne; nie znosił krytyki. 
Christopher Robin był jego jedynym dzieckiem. Urodził się w 1920 roku, po siedmiu latach trwania małżeństwa Milne’ów. Chłopczyk mówił na siebie Billy Moon (Moon - dziecięce zniekształcenie Milne). Alan interesował się wychowaniem synka, był zazdrosny o nianię, Olive, której powierzono opiekę nad malcem. 

Jeszcze w czasach Puncha publikował humoreski o swojej bratanicy. Kiedy Billy był mały, powstał tomik „Kiedy byliśmy bardzo młodzi” zawierający zabawne wierszyki, z których kilka dotyczyło Christophera Robina. Postawa Milne'a wobec dzieci to „fascynacja pozbawiona sentymentalizmu”. 


„Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka” siłą rzeczy musiały powstać. Były nie tyle zapisem zabaw Christophera, co wyrazem tęsknoty za zabawami Alana z Kenem, umierającym wówczas na gruźlicę ukochanym bratem. Milne starał się uwolnić od etykietki pisarza dla dzieci, ale jego 4 książki (później powstał jeszcze jeden tom wierszy „Mamy już sześć lat”) dla najmłodszych sprzedawały się w ogromnych nakładach. Za sprawą opowiadanek o Misiu o Małym Rozumku Christopher Robin stał się sławniejszy niż pisarz i każdy chciał oglądać jego i sławne zabawki Krzysia. Dorothy Parker była zagorzała przeciwniczką Kubusia, czego nie omieszkała ukrywać – w jednej z recenzji nazwała książeczkę „ckliwą do zwymiotowania”. 

O ile przed przeczytaniem biografii Ann Thwaite nie miałam zdania o autorze, w miarę czytania odsłaniał się portret osoby pewnej siebie, o wyraźnych poglądach nacechowanych pacyfizmem, liberalizmem, a nawet feminizmem: "Milne zawsze uznawał całkowitą równość kobiet i mężczyzn", pisze autorka. W pracy „Peace with Honour” (Honorowy pokój) wydanej w 1934 roku (w 1934 roku odbył się słynny wiec faszystowski Oswalda Mosleya) Milne pisał "Wojna to przestępstwo", "Wojna nie powinna być metodą prowadzenia polityki". Honorowy pokój był to "płomienny apel o pokój, o wyrzeczenie się wojny". Jednakże już na początku lat 40-tych pisał o konieczności walki z Hitlerem, co niektórzy upatrują w zdradzie pacyfizmu. 

Po II wojnie światowej Christopher Robin poślubił kuzynkę i oddalił się od ojca; chociaż jeszcze w czasie wojny korespondowali ze sobą – z korespondencji wyłaniał się obraz zżytych ze sobą ojca i syna, po wojnie, być może pod wpływem żony, zaczął czuć do ojca żal za zmarnowane dzieciństwo. W 1951 roku otworzył z żoną księgarnię.

Milne zmarł po trzyletniej chorobie 31 stycznia 1956 roku, w wieku 74 lat. 

„A.A. Milne. Jego życie” jest biografią wyczerpującą, pełną faktów i obiektywną. W moje opinii, im mniej biografa w pisanej przez niego biografii, tym lepiej (mi) się czyta. Chciałam się dowiedzieć jak najwięcej o pisarzu i dowiedziałam się naprawdę sporo. 

Przeczytanie tej biografii zaplanowałam sobie, bagatela, cztery lata wcześniej, kiedy sięgnęłam po, w mojej opinii zupełnie bezbarwnych „Dwoje ludzi”. Kilka miesięcy temu miałam okazję obejrzeć film biograficzny „Żegnaj Christopher Robin”. W roli Alana Alexandra wystąpił Domhnall Gleeson, a jago żonę, Daphne zagrała Margot Robbie. Pięknie zekranizowana biografia poczytnego międzywojennego pisarza ujęta w ramy filmu familijnego przyniosła nieoczekiwaną gorycz: czyżby Krzyś był tylko narzędziem w rękach ojca, czy relacje między ojcem a synem naprawdę były skazane na porażkę przez literackie aspiracje Milne'a? Prawda, jak to prawda – leży po środku. 

P.S. Właśnie zamówiłam „Tajemnice czerwonego domu”.

Potargowo [Śląskie Targi Książki 2018]

Miniony weekend mieliśmy niezwykle udany pod względem kulturalnym: w sobotę byłam na spotkaniu z nominowanymi do Górnośląskiej Nagrody Literackiej Juliusz,  a w niedzielę z samego rana jechaliśmy na Śląskie Targi Książki do Katowic. Kiedy już obładowani przyjechaliśmy do domu, starczyło czasu tylko na szybkie przebranie się i od razu ruszyliśmy na inaugurację 49. Rybnickich Dni Literatury, na której odbyło się uroczyste wręczenie nagrody Juliusz, po której obejrzeliśmy spektakl Job interviews. Przyznam, że jestem, chyba jak większość, niejako zdziwiona przyznaniem statuetki 'poecie przeklętemu', Robertowi "Rybie" Rybickiemu, ale choć raz statuetka pozostaje w Rybniku. Po cichu liczyłam na zwycięstwo Renaty Lis, którą kojarzę, dość przewrotnie nieco, bo z radia (o 7:20 w Dwójce przegląda dla nas prasę kulturalną). Oczywiście kupiłam jej najnowsze eseje "Lesbos" i dostałam autograf.

Wracając do Targów. Mąż żartował o "babcinym" wózeczku zakupowym, ale w pewnym momencie to przestało być śmieszne, a wydało się genialnym pomysłem. Niestety, wózeczka nie wzięliśmy, a przydałby się bardzo, bo przecież na Targach Książki nie da się "tylko rozejrzeć". 
Zaszaleliśmy. A oto nasze nabytki:

Przepraszam za jakość, zdjęcie robione oczywiście ziemniakiem ;)
Jak widać (lub nie) kupiliśmy:
na dvd mój ukochany serial Noce i Dnie ❤,
Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry - Reni Eddo-Lodge,
Lalkarz z Krakowa - R.M. Romero,
Rzeczy, których nie wyrzuciłem - Marcin Wicha, 
Pogrzebany - Jussi Adler-Olsen (#5 Departament Q)
Pamięć i Tożsamość - Jan Paweł II (wymiana na stoisku ŚBK) 
Nikt nie idzie - Jakub Małecki
Życie w średniowiecznym mieście - J. Gies, F. Gies,
Widzi mi się - Zadie Smith
Sekrety Gliwic - Beata i Paweł Pomykalscy 

oraz nieuwiecznione na zdjęciach dwa albumy o architekturze i historii książki, książkę pop-up Wszechświat oraz grę planszową Zeus. 

Fajnie było się również spotkać ze znajomymi z ŚBK❤. 
 
Dużą i miłą niespodzianką była wystawa malarstwa i grafiki z Muzeum Realizmy Magicznego Ochorowiczówka - polecamy, byliśmy tam dwa razy i będziemy wracać. 



Nie mogło zabraknąć naszych rodzimych (śląskich) autorów. Thomas Arnold piszący dla wydawnictwa Vectra z każdym zamienił słowo, ze mną również :) Polecam także spotkania autorskie z panem Arnoldem.

Szczepan Twardoch promował swoją powieść DRACH wydaną po śląsku.





Za dwa tygodnie jadę do Krakowa (będę w piątek, nietypowo, kto miałby się ochotę spotkać, zachęcam:). Chciałabym wtedy zdobyć nową serię skandynawską (niestety, już "wyszła" w Katowicach). Mam na oku również Małe ogniska i koniecznie Królestwo Twardocha. Znając życie, będę potrzebowała do tego wszystkiego tragarza ;)


Audiobooki - suplement diety mola książkowego

Podczas gdy książka papierowa absorbuje nasze zmysły na wyłączność i wyklucza inne aktywności, audiobook pozwala na dodatkowe czynności, czy to obowiązkowe, jak rozwieszanie prania, czy dojazd do pracy, czy relaksacyjne, jak na przykład spacer z psem, lub szydełkowanie. Audiobook pozwala na przyjemny dystans w zatłoczonym autobusie, lub wrażenie czyjejś obecności w cichym pokoju. 

Z pewnością każdy odbiorca audiobooków ma swoje preferencje co do wykonawcy, który może dodatkowo ożywić dzieło. Audiobooki są nagrywane zarówno przez topowych aktorów jak i profesjonalnych lektorów, dzięki czemu interpretacja nabiera głębi. 

Nadal audiobook traktowany jest jako nowinka, choć przecież instytucja bajarza, gawędziarzy, czy bardów, dzięki którym teksty mówione potrafiły przetrwać wieki, a nierzadko dotrwać do naszych czasów. 

Zagraniczne wydawnictwa przygotowują jednoczesne kampanie dla książek tradycyjnych (papierowych) oraz ich formatów elektronicznych, w tym audiobooków. 

Szacuje się, że w ostatnim roku sprzedaż audiobooków wzrosła o 15%, a w stosunku do pięciu poprzednich lat wzrost był aż dwukrotny. Skąd nasze zamiłowanie do książek czytanych? Wynika to z tępa życia i braku czasu na relaks. Audiobooki są dobrą alternatywą dla książki tradycyjnej - przecież zawierają taką samą treść, lub są jej doskonałym uzupełnieniem. Za razem stanowią uzupełnienie, suplement do tradycyjnego sposobu czytania. 

Oczywiście, można się spierać, czy "czytanie uchem” to jeszcze czynność czytania, czy "liczy się" jako czytanie. Spór jednak jest czystko akademicki - ani go nie unikniemy, ani nie przesądzimy na którąś ze stron. 

Zachęcam do sięgania po audiobooki. Dla mnie są one najlepszym rozwiązaniem podczas dojazdu do pracy, sprawdzają się kiedy spaceruję, czy jestem na zakupach; uzupełniają również moje wieczorne czytanie, kiedy mam zmęczone oczy. 

Mam również swoich ulubionych interpretatorów, do których należą m.in. Krystyna Czubówna (w wyważony sposób czytała reportaż „Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy” Swietłany Aleksijewicz), Roch Siemianowski, czy Dorota Segda. 



Z pewnością wiecie, że jestem bibliotekarką i przy okazji chciałam nieśmiało nadmienić, że w Bibliotece Głównej w Rybniku (Oddział Zbiorów Specjalnych) oraz filiach nr 2 (Ul. Zebrzydowicka 30), nr 7 (Ul. 1 Maja 59), nr 8 (Ul. Reymonta 69), nr 13 (Ul. Górnośląska 138), oraz nr 20 (Plac Pokoju 1), można od jakiegoś czasu wypożyczać audiobooki na tej samej zasadzie, co książki tradycyjne. Do wypożyczenia trafiło ponad 300 nowych tytułów w formacie mp3, wśród nich najnowsze powieści Remigiusza Mroza, Harlana Cobena, „A ja żem jej powiedziała…” Katarzyny Nosowskiej, „Kolej podziemna” Colsona Whiteheada, i in.

Seans w Domu Egipskim - Maryla Szymiczkowa [Jacek Dehnel, Piotr Tarczyński]

Profesorowa Szczupaczyńska to mariaż charyzmy Barbary Niechcic z przenikliwością detektywa Colombo. Do tego zabawa konwencją i postaci znane z podręczników historii - oto jak można scharakteryzować nową serię kryminalną pióra Maryli Szymiczkowej, czyli duetu Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego.


Po sukcesie dwu pierwszych części -  "Tajemnicy Domu Helclów", i "Rozdartej zasłonie" - przyszła pora na trzecie śledztwo rezolutnej profesorowej, zatytułowane Seans w Domu Egipskim. Schyłek XIX wieku przyniósł falę zainteresowania spirytyzmem. Moda na media i wirujące stoliki rozpowszechniła się również w Krakowie. I tym razem Maryla Szymiczkowa czerpie garściami z ówczesnego „Czasu” (pismo dostępne na stronie https://polona.pl/czas), a także wkłada w usta osób autentycznych ich własne słowa (bohaterami drugoplanowymi są tu i Przybyszewski i znany z poprzednich części młody lekarz Boy-Żeleński). 

Obszernie o dwu pierwszych książkach cyklu pisałam przed rokiem (Profesorowa Szczupaczyńska na tropie). Nie pozbyłam się wrażenia, że obcuję z innym wcieleniem Barbary Niechcic, ale tym razem „wyklarował” mi się Ignacy, którego coraz bardziej wyobrażam sobie jako skrzyżowanie Bogumiła Niechcica z Felicjanem Dulskim (zadziwiające, obie postacie grane przez nieodżałowanego Jerzego Bińczyckiego). Klimat powieści kojarzy mi się nieodmiennie z serialem „Z biegiem lat, z biegiem dni...”, który dla Krakowa jest tym, czym „Blisko, coraz bliżej” dla Śląska.


W odróżnieniu od brutalnego półświatka kreowanego przez innego przedstawiciela kryminału retro, Marka Krajewskiego, Dehnel i Tarczyński komponują świat wysublimowany, nieco egzaltowany, lecz ta egzaltacja nadaje powieści smak wybornej frużeliny, której nie powstydziłaby się Franciszka, niezastąpiona kucharka i gospodyni u Szczypaczyńskich. Widać, że autorzy wyśmienicie bawili się pisząc kolejny tom (odniosłam przynajmniej takie wrażenie), a każde zdanie było rozwałkowywane i zagniatane jak ciasto francuskie.

O seansie spirytystycznym pisałam w poście Seans spirytystyczny, o początku mody na duchy pisałam tu, a o wspomnianym w posłowiu książki Julianie Ochorowiczu pisałam w tym poście

Mock. Pojedynek - Marek Krajewski

Nic tak nie cieszy czytelnika jak kontynuacja ulubionej serii. Marek Krajewski na szczęście jest pisarzem dość płodnym i na nowego Mocka nie kazał nam długo czekać – kolejna odsłona przygód ‘młodego Ebiego’ ukazała się zaledwie po roku oczekiwania. 

 

Myślę, że osoby autora przedstawiać nie trzeba, ale dla przypomnienia dodam, że Marek Krajewski jest autorem kryminałów retro usytuowanych w przedwojennym Wrocławiu (seria z Eberhardem Mockiem) oraz Lwowie (seria z Popielskim). Obie serie łączy specyficzny klimat tanich spelun, półświatka i brutalnych mordów. Krajewski jest prekursorem coraz popularniejszego nurtu w literaturze kryminalnej, do której dołączyli Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński (jako Maryla Szymiczkowa), Konrad Lewandowski, Marcin Wroński, Joanna Szwechłowicz, i wielu innych.  

Mock. Pojedynek jest trzecią odsłoną nowej serii o Eberhardzie Mocku. Akcja przenosi nas do 1905 roku, kiedy młody Ebi zasiada w uniwersyteckich ławach, by szlifować tłumaczenia łacińskich klasyków. Jednakże porywczy i nieustępliwy charakter, a także bezkompromisowość i niebanalna inteligencja sprawią, że marzenia o karierze Eberharda jako licealnego łacinnika zostaną pogrzebane.  


Marek Krajewski „renderuje” świat przedwojennego Wrocławia z faktycznych „cegiełek” – jestem pod wrażeniem nie tylko znakomitego pióra pisarza, tego jak stopniuje napięcie, ale przede wszystkim jak wykreował świat, w którym żyją bohaterowie, z niemal fotograficznymi detalami. 


Tym razem Mock znajduje się w centrum spisku mającego na celu wyeliminowanie konkurentów z posady na uniwersytecie i obsadzenie ideowo słusznymi (nad)ludźmi katedry. Choć sama intryga jest dość przewidywalna, to za ogromny plus poczytuję panu Krajewskiemu wyeksponowanie wątku przemiany Mocka-studenta w Mocka-policjanta. Katalizatorem przemian bohatera jest jego mentor, prywatny detektyw, który wprowadza młodzieńca w przedwojenną wersję „dark netu”. 


Mnie, przyznam szczerze, proza Krajewskiego „kupuje” z książki na książkę coraz bardziej. Nie miałam pojęcia o tym, że przełom XIX i XX wieku był istnym el dorado pojedynkowiczów, oraz wszelkiej maści bractw uniwersyteckich, obecnych dziś już tylko w krajach anglosaskich. W powieści brak plot twistów; Mock ma swój klimat, który opiera się na wiarygodności bohaterów, nie na karkołomności fabuły. Momentami odnosiłam wrażenie, że wręcz wątek kryminalny schodzi na dalszy plan, by uwypuklić przemianę duchową Ebiego, takie swoiste „umarł Gustaw i narodził się Konrad”. Niemniej jednak, nie zawaham się użyć wytartego frazesu: książkę czyta się jednym tchem.  Już teraz czekam na kolejne tomy, a w międzyczasie sięgnę po nieprzeczytane dotychczas przeze mnie powieści z serii.

Za możliwość przeczytania dziękuję serdecznie Wydawnictwu ZNAK.

P.S. Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak mogę między moich czytelników rozlosować jeden egzemplarz książki. Tym razem zdecydowałam się na mini-konkurs na FB - jeśli jesteście zainteresowani, zapraszam na facebook.com/setnastrona

The Harrogate Secret - Catherine Cookson

Catherine Cookson w Polsce prawie nieznana, na Wyspach Brytyjskich lokuje się wysoko na szczytach list bestsellerów. Autorka celowała (zmarła w 1998 roku w wieku ponad 90 lat) w romansach historyczno-przygodowych. Jej trylogia o Tilly Trotter rozeszła się w nakładzie setek tysięcy egzemplarzy. U nas można było jedynie obejrzeć miniserial o przygodach tej rezolutnej dziewczyny. W Polsce można przeczytać zaledwie kilka z... blisko setki jej powieści. I, niestety, muszę to powiedzieć, tłumaczone są źle i po łebkach. Miałam okazję czytać w języku polskim jej Córkę Pastora i głęboko mnie rozczarowała, co było, myślę, spowodowane tłumaczeniem. Choć być może akurat trafiłam na jedną ze słabszych powieści autorki.



Moje pierwsze spotkanie z The Harrogate Secret odbyło się za pośrednictwem TVP2; lubię filmy kostiumowe, więc ten - pełen intryg i z pełnokrwistymi bohaterami - stał się jednym z moich ulubionych. Oczywiście kupiłam go na dvd (wydanie dodawane do Daily Mail).

Powieść od pierwszych stron bardzo mi przypadła do gustu. Choć ilość archaizmów i skrótów deczko mnie przeraziły (Ta', missis. Me ma'll say ta an' all.), zaczęłam robić notatki i od razu było mi łatwiej;)

Historia jest naprawdę niesamowita; zaczyna się w 1843 roku, kiedy dziesięcioletni Freddie, pochodzący z wielodzietnej ubogiej, ale kochającej się rodziny, jest świadkiem narodzin Belle. Freddie jest gońcem, który akurat tej feralnej nocy udał się do The Towers do niejakiego Gallaghera, szaleńca i narkomana... Następnie akcja przenosi się dwa lata później, kiedy Freddie ratuje maleńką Belle z rąk owego szaleńca. Od tej pory Freddie jest opiekunem Belle, która wyrasta na piękną pannę.


Oczywiście nic nie jest takie proste, na jakie wygląda: jest jeszcze przedsiębiorcza i niezalezna Maggie, która bierze chłopaka pod swoje skrzydła, jest przystojny panicz Marcel, skrywający swój wielki sekret, oraz skradzione diamenty! Mamy prawego młodziana, pannę w opałach, sprzymierzeńców, którzy gotowi są w każdej chwili pomóc Freddiemu, oraz zło, które czai się w The Towers, a które - jak można się domyślać - zostanie zwyciężone!

Powieść ma około 400 stron (zależy od wydania, moje ma 384 strony). Czyta się ją szybko. Postacie są pełnowymiarowe, dialogi zabawne i bardzo prawdziwe. Tylko koniec mnie trochę znużył, bo tak się sprawy napiętrzyły, że filmowy koniec wydaje mi się troszkę właściwszy. Za jakiś czas znów wrócę do tej historii - może w książce, może na dvd, ale wrócę na pewno.

Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek - Mary Ann Shaffer, Annie Barrows

Lubię od czasu do czasu sięgnąć po lekkie czytadełko, szczególnie w klimacie „Nie oddam zamku”. Jestem świeżo po króciutkiej powieści epistolarnej o koszmarnej nazwie „Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek”. Już na etapie pierwszych rozdziałów wiedziałam, że trafiłam na książkę-bezę: słodkie niby-nic. 


Powieść zaczęła się obiecująco – jest rok 1946, mieszkaniec Guernsey, farmer Dawsey Adams zaczyna korespondencję z pisarką Juliet Ashton, a pretekstem do tego jest egzemplarz książki Charlesa Lamba, który niegdyś do pisarki należał. Moje skojarzenia z „Charing Cross 84” były oczywiste, więc uznałam, że bohaterowie są w średnim wieku. Ale im głębiej w las, tym bardziej książka odchodziła od moich oczekiwań i szła w bardzo przewidywalną stronę. 

Powieść nie jest jednak zła, bo i język jest strawny i postacie zachęcające. Jednak całość – jak beza; słodkie, lekkie i mało treściwe! Wszyscy są dobrzy, odważni i przyjaźni (nawet okupujący Wyspy Normandzkie Niemcy), a wątek miłosny jest przewidywalny i – moim zdaniem – nie potrzebny. Nie wiem, co w tej powieści jest, ale kiedy czytałam ją przed snem, dawałam radę tylko kilka, kilkanaście stron, bo mnie Stowarzyszenie regularnie usypiało. 

Film na podstawie powieści miał premierę zaledwie kilkanaście dni temu. W rolach głównych Lily James oraz Michiel Huisman. To nie jest zbyt wymagający film, ale na sierpniowe niedzielne popołudnie wprost idealny. Szkoda, że nie wszystkie wątki zmieszczono (listy O. F. O'F. W. W.), ale na pocieszenie dostałam Toma Courtenay’a oraz Penelope Wilton, których aktorstwo przedkładam nad młodsze pokolenie. 

Czy to znaczy, że się zawiodłam? Hm, chyba jednak nie, ponieważ nie liczyłam na nic więcej niż miłą, niewymagającą rozrywkę. W sumie może nie była aż tak lekka, skoro poruszała temat Ravensbrück? Jednak lektura pozostawia spoty niedosyt, który prosi się o zaspokojenie – ale czym? 

Książkę wzięłam z wymiany książkowej i chyba znów puszczę ją w obieg. A nuż trafi na swojego czytelnik?