Header Image

Człowiek z Wysokiego Zamku - Philip K. Dick

Człowieka z wysokiego zamku przeczytałam w jeden dzień. Nie tylko dlatego, że czyta się szybko, czy akcja biegnie wartko, ale powieść Dicka ma w sobie coś, co sprawiło, że totalnie odpłynęłam w świat powieści. A po przeczytaniu został niedosyt…
Nie sięgnęłabym – musze się od razu przyznać – po Dicka gdybym nie oglądała wcześniej serialu. Specyficzna wizja totalitarnej Ameryki początku lat sześćdziesiątych podzielona po wojnie pomiędzy Japończyków i Nazistów wywiera duże wrażenie. Nie powinna więc dziwić ekranizacja, która jest w dzisiejszych czasach konsekwencją literatury.
Dick korzysta z wizji alternatywnej rzeczywistości, w której Ameryka nie miała szansy się przez II wojną światową zbroić, co w rezultacie doprowadziło aliantów do przegranej. Stany są – jak w naszej rzeczywistości chociażby Wiedeń, podzielone między strefy wpływów – w tym przypadku Niemiec, oraz Japonii. Oś powieści kręci się wokół wizji rzeczywistości zawartej w książce Utyje szarańcza, która opisuje świat z perspektywy wygranej Aliantów… jednakże nie jest to również świat, jaki my znamy.  
 

Po obraz świata, w którym to Naziści pokonali Aliantów sięgnął również Robert Harris w powieści Vaterland z 1992 roku (która również została zekranizowana – w role główną wcielił się Rutger Hauer).
 
Ośmioodcinkowy serial (do tej pory nie wiem, czy mamy do czynienia z jedną serią, czy otwarte zakończenie sugeruje kolejny sezon) osnuty jest na wątkach książki. Intrygę poszerzono o nowe elementy (ruch oporu), zmieniono książkę na serię filmów. Także zmienione jest zakończenie i wymowa powieści. W filmowych postaciach można z łatwością odnaleźć ich literackie pierwowzory, ale część bohaterów została napisana na potrzeby telewizji; z pożytkiem zresztą, bo postać Johna Smitha, Nazisty, ideowca i „grubej szyszki” jest jedna z najlepszych – może zresztą za sprawą Rufusa Sewella, który w postać tę się wciela. O ile serialowa, wycofana, „kuląca się w sobie” Juliana jest zupełnie inna pod względem charakteru od książkowej, o tyle Frank Frink jest oddany bardzo wiernie. Również Joego możemy bez trudu „odgadnąć”. Jednak przyjaciel Franka, Ed jest napisany od podstaw: w serialu jest zupełnie innym człowiekiem niż był w książce (w serialu po prostu rozbraja).
Czytając miałam wrażenie, że książka jest bardziej… tao, bardziej dedykowana filozofii wschodu i księdze I Ching, z której w serialu korzysta jedynie Tagomi. Gdyby powstał kolejny sezon bardzo bym sobie życzyła uwypuklenia wątku biżuterii (która posiad wu), która właściwie dała początek książce – Dick pomagał żonie w warsztacie tworzyć biżuterię. Jestem bardzo ciekawa, czy projekty autorstwa pani Dick przypominały te, które firma EdFrank wstawiła do Amerykańskiego Rzemiosła… 
 
Książkę z pewnością zapamiętam na długie lata. Trafiłam na taki fajnie zaczytany egzemplarz, dokładnie jakbym natrafiła na Utyje szarańcza. Mam wielką ochotę sięgnąć po Ubika; co prawda moje wcześniejsze literackie spotkanie z Dickiem nie było zbyt owocne (Przez ciemne zwierciadło), ale Dick, „tak sobie myślę, że to początek pięknej przyjaźni”.
Co do serialu to polecam – bardzo dobrze zrealizowany, z sensem. Postacie są bardzo dobrze zagrane. Ten serial ma klimat i choć nie jest wierny książce – bez trudu można zaakceptować… alternatywną historię o alternatywnej rzeczywistości.

Jest jeszcze jeden serial (no, miniserial), na który czekam – Dallas’63. W tym wypadku jednak książkę przeczytałam już dawno i teraz tylko czekam na emisję serialu. 

Mój ojciec Romulus - Raimond Gaita

Mój ojciec Romulus to książka szczera, niemal rozkładająca na łopatki. Raimond Gaita, profesor filozofii, autor kilkunastu książek naukowych sięga w niej do swojego dzieciństwa, by się z nim zmierzyć, a także oddać hołd ojcu, Romulusowi, które całe życie uczył (postawą) Raimonda, jak być dobrym człowiekiem. 


Zaczęło się od mowy pogrzebowej wygłoszonej na cześć Romulusa. Przyjaciele i rodzina zachęcali profesora do obszerniejszego dzieła. Przetłumaczona na kilkanaście języków, wielokrotnie nagradzana opowieść o życiu na australijskich pustkowiach zachwyca swoją formą, delikatnością języka i wzrusza losem opisywanych w niej osób. 
Romulus charakterem przypomina Lassego, ojca Pellego z powieści Pelle zwycięzca. Taki sam prostoduszny, dobry charakter, obaj ojcowie w pewnym momencie musieli przejąć rolę obojga rodziców; także i warunki życia są zbliżone - nieustanna praca fizyczna, zmaganie się z przytłaczającą rzeczywistością, a nawet to, że i Lasse z Pellem i Romulus z Raimondem byli emigrantami i na szacunek miejscowych musieli pracować ze zdwojoną siłą. 
I jest w tych losach jakiś romantyzm i cicha rozpacz jednocześnie. Ludzkie dramaty, niesamowity szacunek do zwierząt, bezinteresowność, a w tle australijski niegościnny krajobraz... 

Poezje wybrane - Thomas Hardy

O Thomasie Hardym powiedziałam (bądź napisałam) już wiele. O pojedynczych powieściach, o życiorysie, nawet o moim zbiorku jego dzieł. Teraz przyszedł czas na poezję. 
Hardy całe życie czuł się bardziej poetą niż prozaikiem, choć niewiele osób kojarzy go z domeną Euterpe (muza poezji lirycznej), a wielka szkoda, ponieważ poetą był naprawdę wielkim i dość płodnym.
Niewielki zbiorek wydany z żółtej serii PIWowskiej wyszedł w 1989 roku. Przedmową zajął się Zygmunt Kubiak, który również dokonał wyboru wierszy, a także ich tłumaczenia. 
Poezja Mistrza właściwie nie różni się od jego prozy - lekko sentymentalna, ukazująca przewrotność losu; wiersze z młodości nasycone są miłością, ale tą złamaną, wzgardzoną, jednak podmiot liryczny nie biada w wierszach na swój los (jak to w wierszach bywa), nie jesteśmy świadkami dramatów, wszystko jest ciche, wytłumione, ale nacechowane silnymi uczuciami (Pośrednie tony, Podczas miodowego miesiąca w hotelu). W starszym wieku sam sobie się dziwi, że dane jest mu żyć tak długo. Patrzy wstecz, na całe swoje życie, na zmieniający się świat (Sędziwy do sędziwych). Do tego cechuje Hardy'ego specyficzny humor, lekki, nieco ironiczny, ale nie prześmiewczy (Pogrzeb organisty, Portret wroga).
Wiersze Hardy'ego opowiadają historię, mają fabułę i przesłanie, które każe czytelnikowi kontemplować jego strofy (jak materiał na wspaniałe opowiadanie - Życie i śmierć o wschodzie słońca). Dużo w tej poezji krajobrazów Dorset, samotnych wrzosowisk, krzaków kolczastego janowca, wieczorów, które niosą echem śpiew drozdów i kosów o "krokusowych" dziobkach.

  
Podpis T.H. (źródło: Wikipedia)

Jak świadomość związana jest z ciałem. Dzienniki, t. 2 - Susan Sontag

Susan Sontag była jedną z najważniejszych intelektualistek ubiegłego wieku. Pochodząca z żydowskiej rodziny od najmłodszych lat miała „plan” zawojowania świata i konsekwentnie do tego dążyła. Była nieugięta w swoich przekonaniach, a swoje myśli wyrażała w sposób zwięzły i rzeczowy. Jej eseje O fotografii, czy Choroba jako metafora, a także powieści jak choćby Zestaw do śmierci zapisały się w umysłach czytelników także i w Polsce.
Przez całe życie prowadziła również zapiski, dzienniki, notatki. Zebrane w trzech tomach (ale na razie cisza w sprawie trzeciego tomu, na który czekam z wytęsknieniem) stanowią dopełnienie jej pisarstwa.
Tom drugi, zatytułowany Jak świadomość związana jest z ciałem, dotyczy lat 1964-1980. Sontag zmaga się z kolejnymi rozczarowującymi romansami, z traumą z dzieciństwa dotyczącej toksycznej matki, prowadzi zapiski o filmach, które oglądała i książkach, które przeczytała. W Dziennikach znajdziemy również kulisy powstawania ważnych dla niej dzieł.
Jaki obraz Sontag wyłania się z dzienników? Sontag była kobietą waleczną, może nieco zbyt zadufaną we własny intelekt, ale mając taki dorobek skromność byłaby na jej miejscu hipokryzją. W kontaktach z kochankami przejawiała cechy wręcz przeciwne, niż byśmy się spodziewali po tak silnej kobiecie: sprawiała wrażenie tej słabszej, wymagającej opieki i ciągłego zapewniania o oddaniu, miłości i wzajemności; z pewnością na taką postawę miało wpływ dzieciństwo, kiedy Susan praktycznie była „matką swojej matki”.
Karteczki indeksujące z ważnymi cytatami do przepisania.


Nie oceniam jej dzienników. W ogóle nie powinno się chyba oceniać notatek, czy jakichkolwiek intymnych zapisków. Większość pisana była pod wpływem chwili i miała pozostać w szufladzie. Ale jej dzienniki stymulują. Przynajmniej mnie. Niestety, mnie również pokarało pisaniem – nie tym intelektualnym, ale od kiedy nauczyłam się płynnie pisać, piszę pamiętnik. Z przerwami oczywiście, niekiedy nie piszę dwa lata, ale zawsze robię notatki z filmów, książek, łapię szybujące myśli. Może dlatego tak łatwo mi ją zrozumieć, kiedy raz pisze intymnie, szczerze, wylewnie, a innym razem zostawia jedynie listę książek do „zdobycia”. 

Kucając - Andrzej Stasiuk

Kucając to książka niewielka, niemal jak tomik wierszy, czy kieszonkowy kalendarz. Ale ile w niej pasji, ile myśli! Stasiuk daje się w niej poznać jako poeta niespieszności, rustykalny mistrz prozy, trochę jak baca z dowcipu: jak ma czas, to siedzi i myśli, a jak nie ma, to tylko siedzi. Z  najmniejszego, nieistotnego na pozór zdarzenia wyłania filozoficzny sens. Kiedy opisuje tak plastycznie i niemal lirycznie mijane krajobrazy, czy dzień budzący się do życia, to nawet gnój pachnie, a najpospolitsze stworzenia wydają się tak ważne, jakby sam stwórca w nie tchnął życie. Stasiuk to genialny obserwator, jego pisarstwo jest bardzo sensualne - kiedy opisuje śnieg i minus trzydzieści marzną nam stopy, kiedy pisze o owcy rozszarpanej przez wilka czujemy zwierzęcą krew... Człowiek może jedynie stać obok, być obserwatorem; nawet kiedy autor pisze o znajomych, którzy pojawiają się na kartach książki, są oni wyabstrahowani ze świata przyrody, jakby nieważni, nienamacalni, stanowiący może tło, a może jakiś dodatek, bez którego można by się obyć. A właśnie przyroda, jej nieubłaganie, dziki krajobraz oraz zwierzęta, czy te leśne, czy domowe są bohaterami esejów, rozdziałów, fragmentów, które możemy przeczytać. Bowiem Kucając jest niemal hymnem na cześć braci mniejszych. Nie są to kolorowe obrazki, a filozoficzne przemyślenia napisane tak pięknie jak niejeden wiersz, nawet kiedy Stasiuk pisze o umieraniu suki i ataku psów na rysia. Stasiuk nie pisze, że zły wilk zjadł dobrą owieczkę, nie rozpacza - akceptuje, opisuje, zastanawia się nad tym, ale nie nadaje przyrodzie ludzkich cech. Intencją wilka było jedynie napaść sobie brzuch, nic więcej. I choć eseje wyjęte są z poprzednich publikacji (książki i magazyny, w których Stasiuk publikował) to dostajemy mieszankę bardzo spójną i ułożoną w znakomitą mozaikę. 


NTLive, oraz filmowo hurtowo

Hamlet z Beneductem Cumberbatchem był wspaniałym przeżyciem, które jako widz jednego z gliwickich kin dzieliłam z tysiącami ludzi na całym świecie. Transmitowana na żywo z Barbican Theatre sztuka Shakespeare'a była jedną z cyklu National Theatre Live, teatrów "na ekranie" (jak nasz Teatr Telewizji -  m.in. Boska i jednoaktówki Fredry mogliśmy oglądać, co prawda na małym ekranie, ale na żywo). Historia NTL sięga 2009 roku, a pierwszym przedstawieniem puszczonym w eter była Fedra Racine'a z Helen Mirren w  roki głównej. Największymi hitami NTL okazały się właśnie wspomniany przeze mnie Hamlet (wspominany chyba przy każdej okazji, bo do dziś zbieram szczękę z podłogi!), Frankenstein z Cumberbatchem i Jonnym  Lee Millerem, Widok z mostu z Markiem Strongiem, War Horse, oraz dwa inne dramaty Shakespeare'a: Król  LearKoriolan.  Na tym ostatnim nie mogło mnie zabraknać. W roli wojowniczego Rzymianina wystąpił niesamowity w tej roli Tom Hiddlestone. Równie wspaniały był Mark Gatiss w roli Agryppy. Oszczędna, ale niezmiernie wymowna scenografia przydawała przedstawieniu dynamizmu; dużą rolę odgrywają także kostiumy nawiązujące do epoki, w której rozgrywa się akcja - nie są to jednak koturnowe stroje, a ich nowoczesna interpretacja. To samo mogę powiedzieć o Hamlecie - młody książę Danii paradował w koszulce z Davidem Bowie, ale nie kłóciło się to ani na moment z całokształtem dramatu, a wręcz przeciwnie, przydawało mu świeżości. Do tego podziwiałam doskonałą grę sławnego Brytyjczyka - i już wiem, skąd się wziął jego fenomen - Cumberbatch jest po prostu cholernie dobrym aktorem!
Genialny plakat Hamleta (źródło: http://ntlive.nationaltheatre.org.uk/productions/ntlout10-hamlet)

Na obu seansach byłam w Amoku i czekałam na zapowiedziana na ekranie Jane Eyre, niestety, z zakładek zniknął NTLive, a ja mam niedosyt po tak rozbudzonym apetycie!

Chcąc sobie przedłużyć przyjemność (Hiddlestone) sięgnęłam po Crimson Peak (Wzgórze krwi???); na ten film cieszyłam się od dawna. Jeszcze krążące po sieci zdjęcie stylowo ubranych Wiktorian upewniło mnie w przekonaniu, że film zdobędzie moje serce. Jednak srodze się zawiodłam. A powodów jest kilka. Pierwszy powód to Mia Wasikowski, której drętwe "aktorstwo" potrafi położyć każdy niemal film (dziwne, że Jane Eyre ogląda mi się tak dobrze) od wysmakowanego stylistycznie Stokera do nowego Guillermo del Toro. Po drugie - przyznaję się bez bicia: nienawidzę bufiastych rękawów, a w zestawieniu z niezbyt długą szyją głównej bohaterki sprawiały wrażenie, że Mia pozbawiona jest szyi i na wielkich ramionach osadzona jest niewielka, rozkopana główka. Trzy: o ile sam pomysł jest świetny i sensacyjny, o tyle [spoiler!] duchy i potwory z kadzi z... czymś, to totalne przegięcie. [koniec spoilera] No i ta irytująca dziura w dachu... Albo kręcimy fajną wiktoriańską sensację, albo pakujemy do filmu duchy; poczułam się jakbym jadła czekoladę z musztardą - coś tu do czegoś nie pasowało. Reżysera odsyłam do Szeptów i Kobiety w czerni. Niestety, minusy przesłoniły mi plusy: Tom Hiddlestone jest oczywiście jednym z wielkich plusów filmu, drugim jest prerafaelicka kreacja czarnowłosej (sic!) Jessici Chastain (oglądałam ją niedawno w Interstellarze i Marsjaninie i zaczynam ją bardzo lubić). Dużym plusem jest także gra Charliego Hunnama, Brytyjczyka znanego z amerykańskiego serialu Synowie Anarchii.
Jak najszybciej musiałam pozbyć się niemiłego wrażenia, i raz jeszcze sięgnęłam po doskonały film Tylko kochankowie przeżyją. Część akcji dzieje się w niemal doszczętnie opuszczonym Detroit, a część w Tangerze. Tanger to bardzo atrakcyjna lokalizacja, o czym wiedzą również twórcy nowego Bonda; jedna ze scen rozgrywa się in the middle of nowhere, jak u Paula Bowlesa.
źródło: Filmweb.pl
Spectre rozpoczyna się od pięknej jednoujeciowej sceny barwnego meksykańskiego korowodu z okazji święta zmarłych. O ile otwierająca scena jest dosłownie przepyszna, dalej dostajemy Bonda, który lubi sobie ułatwiać życie - dziwnie "zbudowane" elementy dachu zaaranżowane jako schodki dla agenta, który nie ma już ochoty na parkur.
Nowa "dziewczyna Bonda", o której wszędzie tak strasznie głośno (Monica Bellucci) gra może w trzech scenach, natomiast "prawdziwą" dziewczyną Bonda jest tym razem Léa Seydoux; gra kobietę silną, niezależną i do tego imponuje Bondowi umiejętnością samoobrony. Ciesze się, że Q. (Ben Wishaw) dostał więcej czasu na ekranie, bo jego postać kradnie serca! A M. (Ralph Fiennes) jeszcze raz dowodzi, że jest "równym gościem", na którym można polegać. Listę protagonistów zamykają Moneypenny (Naomie Harris) i Bill Tanner (sympatyczny Rory Kinnear). Mamy również Bad Assów - Franza Oberhausera (gra go ostatnio eksploatowany do niemożliwości Christoph Waltz), C. (genialny Moriarty - Andrew Scott), oraz jako "cyngiel" a la pamiętny Góra z GOT, Hinx (w tej roli Dave Bautista, znany ze Strażników galaktyki).
O ile C. jawi się jako rewolucjonista, ideowiec, przez co wiarygodny i groźny, o tyle Oberhauser dokonujący zemsty na głównym bohaterze zachowuje się jak przedszkolak i całkiem traci wiarygodność. Całość jednak jest, że się tak wyrażę - niezachwianie Bondowska, tak, że nie ma na co narzekać i fani serii będą zachwyceni.
źródło: Filmweb.pl
Żeby zniwelować testosteron epatujący z Bonda wybrałam się na Sufrażystkę. O Jezu, obsada marzenie! No bo kogo tu nie ma? Jest i Meryl Streep (wymieniana jako główna gwiazda filmu - sic!), i Helena Bohnam-Carter, a także Carey Mulligan, Brendan Gleeson, Anne-Marie Duff, Ben Whishaw, oraz Romola Garai (która uwielbiam od czasu czteroodcinkowej Emmy). Historia jest poruszająca, wyciskająca łzy bólu i goryczy, a do tego prawdziwa, a dramat rozgrywający się na torze wyścigowym jest wydarzeniem historycznym, o którym pisały ogólnoświatowe media.
Trochę się bałam, że dostaniemy ładny, kolorowy i do bólu ckliwy obrazek, ale przez większość filmu serce mi waliło jak oszalałe, tak bardzo przejmowałam się losem bohaterek. A Mulligan, o której pisałam wielokrotnie chyba zaczyna być jedną z moich ulubionych aktorek. Chociaż to może efekt tego, że tak często zostaje obsadzana (chociaż w przypadku Keiry Knightley to nie działa; dalej jej nie lubię).
Na co czekam? Oczywiście na to samo, co 90% kinomanów na całym świecie: na Gwiezdne Wojny! Jestem pozytywnie nastawiona do Zjawy z DiCaprio (może tym razem, Leo...), ciekawie wygląda również Victor Frankenstein z McAvoyem i Radcliffem. A jeszcze tej jesieni czeka mnie maraton Fassbendera. Ale o tym następnym razem...

Dekameron - nowe wydanie

Nie tak dawno temu, bodajże latem, pisałam o Dekameronie Giovanniego Boccaccia. Zaprezentowałam Wam wówczas jeden z dwu tomów, które miałam na półce. Do tej pory nie udało mi się dokupić drugiego tomu (niezniszczonego, z okładką o tym samym odcieniu płótna). 
Tej jesieni na sklepowe półki trafiło jednotomowe wydanie Dekameronu. Wydawnictwo MG specjalizuje się w klasyce - do tej pory mieliśmy okazje zapoznać się z ponownie wydanym Proustem, Tyrmandem, czy do tej pory nie wydawanymi powieściami sióstr Brontë (w zeszłym roku miałam okazję czytać Agnes Grey).


Bardzo się cieszę, ze zostawiono dotychczasowe tłumaczenie Edwarda Boyé, oraz oryginalne, XVI-wieczne ryciny Augustina de Zani, które znamy z poprzednich wydań. Dużym plusem wydania są przypisy od razu pod tekstem, a nie jak do tej pory na końcu książki.

Przypisy tam, gdzie być powinny, czyli pod tekstem

Ryciny Augustina de Zani
Cieszy mnie również forma - jednotomowe wydanie, choć duże i sprawiające wrażenie nieporęcznego jest w istocie lekkie, a szycie i twarda okładka - przepiękna! - gwarantują nam, że książka przetrwa więcej niż jednego czytania.

Rozpadający się drugi tom wydania z lat 8-tych
Do tej pory najpopularniejsze były wydania z lat 50-tych (dobre jakościowo), oraz to z lat 80-tych, które dosłownie sypie się w rękach. Więc bardzo cieszy mnie inicjatywa wydawnictwa, by wznawiać ponadczasowa światową klasykę.


Na tle starszych wydań nowy Dekameron prezentuje się naprawdę imponująco.

Chciałam Was jeszcze bardzo serdecznie zaprosić do czytania portalu Życie i Pasje, w którym znajdziecie mnóstwo ciekawych tematów, a tworzą je fantastyczne dziewczyny z Klaudią Maksą na czele!


Polona - najlepsza strona z zasobami cyfrowymi

Na Polonę natrafiłam kilka lat temu. Przypadkiem. I od razu ten portal Biblioteki Narodowej zdobył moje serce. Polona udostępnia literaturę, nuty, mapy, druki ulotne, gazety i fotografie sprzed lat. Posiada wygodny, intuicyjny interface, dzięki czemu łatwo i sprawnie możemy odszukać pożądane przez nas treści. Lwia cześć jest objęta domena publiczną (wolno zwielokrotniać, zmieniać i rozpowszechniać oraz wykonywać utwór, nawet w celach komercyjnych, bez konieczności pytania o zgodę). 

Na stronie głównej znajdziemy zarówno pojedyncze dzieła, jak i kolekcje, które możemy eksplorować. Kolekcje to ułożone tematycznie zcyfryzowane książki, albumy, ryciny, itp. 
Przerzucając zakładkę na "Biblioteka" możemy sami przeszukać portal; do dyspozycji mamy możliwość wyszukiwania po nazwie, oraz typie dokumentu.

Zachęcam do logowania się na portalu, mamy wówczas możliwość zapisywania "swoich" zbiorów przez klikanie w ikonkę gwiazdki. 

Polona oferuje możliwość czytania książek on-line (za darmo). Możemy tekst dowolnie powiększać, dostajemy również informacje o tekście - o prawach autorskich, autorze, etc. Niestety nie da się pobrać całości, np. książki, ale można zapisać pojedynczy skan. 

Polona oferuje naprawdę duże zasoby; w "Moich zbiorach" mam wiekowe książki kucharskie, XIX-wieczne ryciny z modą, albumy fotograficzne, podręczniki do nauki fotografowania z początków tej dziedziny, a także kilka powieści, dramatów, oraz podręczniki dla XIX-wiecznych dam pełne dobrych rad, jak robić toniki do twarzy, jakie kolory koronek pasują do sukien, i ile sztuk garderoby powinna mieć młoda mężatka w 1880 roku.

Nowości (z lamusa, owczywiście)

Lubię takie chwile, kiedy serce podskakuje z radości, że oto odnaleziony został kawałek Raju. W zeszły piątek umówiłam się do kina; do seansu zostało około dwu godzin, więc bezcelowo spacerowaliśmy po mieście. Oczywiście, jak to się zdarza molom książkowym, prędzej czy później nogi same niosą w okolice antykwariatu bądź księgarni. I nas ma się rozumieć również zniosło. 
Oglądam nowości, półkę z filozofią, ładnie wyeksponowane judaica, tu kuszą biografie, a tam kokieteryjnie spozierają albumy. I nagle mąż mnie woła, wskazując taki kąciczek ze starociami. Aż mi się oczy zaświeciły z radości! Nie wiedziałam od czego zacząć, bo półek było dość dużo i chętnie obejrzałabym wszyściutko. I nawet weszłam na drabinkę, a normalnie nogi by mi się trzęsły, bo ja i wysokości to zupełnie inna inkrzość

Wyszperałam najpierw W pustyni i w puszczy z 1917 roku, wydanie trzecie nakładem Gebethnera i Wolffa, tom XXXVII Pism Sienkiewicza. Stan bardzo dobry, pobiblioteczna. Mam inne wydania, ale nie tak ładne jak to.



Potem w natłoku Mickiewiczów, Słowackich i Krasińskich, oraz podręczników do zoologii, czy geografii natrafiłam na Dzieła Williama Szekspira (wolę zapis oryginalny nazwiska genialnego Anglika), Tom V - Dramaty Fantastyczne; Sen nocy letniej, Opowieść zimowa, oraz Burza. Nakładem Księgarni Polskiej, Lwów, 1895r. Stan niemal idealny, ale brakuje kilku ostatnich stron. 

Troszkę żałuję, że nie mogę znów tam pojechać już teraz i pobuszować nieskrępowanie przez kilka godzin, bo wróciłabym obładowana wiekowymi tomami. Ale wrócę tam, jak nie w listopadzie, to w grudniu. I z pewnością znów coś znajdę. 


Śmierć pięknych saren - Ota Pavel

Przyznaję się bez bicia, że sięgnęłam po Śmierć pięknych saren z rekomendacji Mariusza Szczygła, tyle razy słyszałam, jak zachwala tę książkę, że musiałam się na własne oczy przekonać, czy warto. No więc: warto!
Przedwczoraj pisałam o  tym specyficznym wspólnym rysie czeskich opowiadań i powieści. Jest taka piosenka Nohavicy przybliżona niedawno przez Artura Andrusa - Cieszyńska (Těšínská) - która jest dla mnie taką kwintesencją czeskiej filozofii. Śmiech przez łzy, nostalgia, uprzejmość i ten niezwykły optymizm: nawet o rzeczach strasznych mówi się w sposób subtelny i melancholijny, nigdy tonem cierpiętniczym, nie ma rozliczania, czy walenia czytelnika dosadnymi obrazami po głowie.

I takie są również opowiadania Oty Pavla - Śmierć pięknych saren i zawarte w tym samym tomie Jak spotkałem się z rybami. Piękne, nieco tęskne nowele autobiograficzne o świecie, który przeminął, o dzieciństwie, młodości przerwanej wojną oraz dorastaniu przypadającym na powojenny, wcale nie aż tak wesoły czas. Jednak nawet kiedy Pavel pisze o wojnie - znajduje w tym coś pozytywnego, jak anegdota ze stawem i stróżem (uwielbiam to opowiadanie!). I oczywiście takie domowe smaczki - czy wiecie, co to jest pumperdentlich? "Jest to podobno coś takiego - pisze Pavel - jakby szła piękna dama w sukni balowej lub fantastycznym futrze i wszystkim gały na wierzch wychodzą, a  ona na raz wdepnie w gówno."

Może i ignorantka ze mnie (ale w sumie skąd miałam wiedzieć?), ale wypożyczając książkę bardzo się zdziwiłam okładką. No bo przecież karpie to nie sarny! Ale spokojnie - już po pierwszych zdaniach doszłam do wniosku, że okładka jest jak najbardziej prawidłowa, a Pavel pisze o rybach (Śmierć pięknych saren to określenie psa-kłusownika). Ale myliłby się ten, kto czytałby książkę tylko na tym rybnym poziomie; to traktat o ludzkiej naturze, przyrodzie, miejscu w świecie, jak w opowiadaniach Hemingwaya, które pozornie traktują o polowaniu.

Na pisarstwo Oty Pavla wpływ z pewnością miała przebyta przez niego choroba psychiczna (Pavel był korespondentem sportowym i podczas w igrzysk Insbrucku przeżył ciężki epizod psychotyczny); pisać zaczął w ramach kuracji. A jego przemyślenia dotyczą czegoś ponadczasowego. Pavel pisze pięknie. Po prostu jego język zachwyca, na przykład kiedy opisuje słońce: "Dopiero słońce przywróciło nam dobry humor. Można powiedzieć, że słońce jest często wielką żółtą pigułką od niebiańskich psychiatrów, która rozpędza smutek i wytwarza różowy nastrój. Słońce działa niekiedy skuteczniej niż szwajcarskie proszki noveril czy amerykański aventyl HCl. Słońce jest także żółtym ręcznikiem frotte, który nas samoczynnie wyciera do sucha. Słońce również dostaje się nam do krwi, by ogrzać nasze serca, kiedy są zimne jak psi nochal." I co, piękne, prawda? 


Nie mogłam sobie odmówić umieszczenia Cieszyńskiej, ale chyba zgodzicie się ze mną, że niesamowicie pasuje klimatem.

Zbyt głośna samotność Bohumil Hrabal

Właściwie gdyby nie książki do stu stron, które ostatnio prezentowałam, chyba nie zwróciłabym uwagi na Zbyt głośną samotność Bohumila Hrabala. Jest w tej książce coś ciepłego, a jednocześnie smutnego. Jakiś złamany los, ale i pogodna akceptacja. 

 

Hanti jest pakowaczem w sortowni makulatury i szmat. Co dzień od trzydziestu pięciu lat tworzy małe dziełka sztuki – niby zwyczajne zgniecione paki niepotrzebnych gazet, starych książek, papieru pakowego, ale każdy taki pakiecik zawiera starannie ułożoną książkę-perełkę usuniętą przez cenzurę, bądź opakowany jest w reprodukcję słynnego obrazu. Mężczyzna wspomina wielokrotnie, że mimo woli jest wykształcony, bowiem znosi uratowane przed zgnieceniem książki do domu, a przez te trzy i pół dekady nazbierały się tony książek, grążące w razie zawalenia zgnieceniem na śmierć. Plany emerytalne głównego bohatera krzyżuje brygada młodych robotników i ich prasa, lepsza, wydajniejsza i szybsza niż ta, na której pracuje Hanti. 

Powieść prowadzona jest w pierwszej osobie i przypomina mi to odrobinę wylewność i bezpośredniość bohaterki Kobiety z prowincji. Całość można uznać za traktat filozoficzny z rozważaniem postawy Jezusa i Lao Tse, oraz rozprawa z uwspółcześnionym mitem Syzyfa. Hantio snuje również refleksje o straconej miłości, ale jak to u Czechów bywa, rzewny charakter wynurzeń w jednej chwili zostaje zburzony anegdotką „z grubej rury”, co dobrze robi powieści nie dając jej dojść do niebezpiecznej granicy patosu i kiczu. 

Podobnie jak Pociągi pod specjalnym nadzorem były osadzone w biografii Hrabala (w czasie wojny pracował na nastawni jako dyżurny ruchu), tak i Zbyt głośna samotność zakorzeniona jest w osobistych doświadczeniach pisarza; w ramach wytrzebiania przez ówczesne władze panoszącego się intelektualizmu pisarz był zmuszony pracować fizycznie i trafił do sortowni makulatury właśnie. 

Podoba mi się to specyficznie filozoficzne podejście do życia; chociaż nie chcę generalizować, to nie sposób nie zauważyć jakiegoś wspólnego rysu czeskich powieści - nawet o rzeczach strasznych potrafią czescy pisarze opowiadać z przymrużeniem oka, jak Ota Pavel w Śmierci pięknych saren, na których recenzję zapraszam pojutrze.

Fatalne jaja / Psie serce - Michaił Bułhakow

Fatalne jaja to napisane w 1924 roku opowiadanie o czerwonych promieniach, które przemieniają żywe organizmy w mordercze potwory rządzone instynktem, przy tym portret mentalności „nowego Rosjanina”. Zachodzę w głowę, jakim cudem Fatalne jaja przeszły cenzurę? Ten króciutki utworek jest tak jawnie antysowiecki, tak groteskowo opisuje w nim Bułhakow świat porewolucyjny, że chyba tylko cudem autor nie skończył na Łubiance. Dziwi fakt, że mimo wszystko Stalin tak lubił Bułhakowa, że za jego wstawiennictwem na afisze powróciła sztuka Dni Turbinów, a także z jego polecenia Bułhakow znalazł pracę jako asystent reżysera w Teatrze Artystycznym. 
To małe dziełko s-f jest porównywane do Wellsowskiego Pokarmu bogów (książka ukazała się dwadzieścia lat wcześniej); u Wellsa para naukowców, Bensington i Redwood, przyspieszają wzrosty kurczaków. W Fatalnych jajach profesor Persikov eksperymentuje na prostych organizmach (Rok, wysłannik nowych władz, ma pomóc w wylęgu kur, więc czerwonym promieniem napromieniowuje jajka na prowincjonalnej fermie). I u Wellsa i u Bułhakowa konsekwencje eksperymentów są opłakane. 
Jeżeli ktoś aktualnie nie ma Fatalnych jaj na półce, polecam czytanie on-line, bądź ściągnięcie na czytnik z Wolnych Lektur.


Psie serce utrzymane są w tym samym fantastycznym tonie, a okraszone tak dla Bułhakowa znamienna ironią i czarnym humorem. Przemiana psa w człowieka za sprawą przeszczepu przysadki  przypomniała mi pewien radziecki film s-f, w którym ludzką głowę przytwierdzono do maszyny. Widać filmowcy podążali tropem Bułhakowa, ale o ile w Psim sercu sprawa potraktowana została zgoła ironicznie, o tyle w filmie królowała pseudonauka.
I tu autor wyszydza porewolucyjnych towarzyszy, ich złodziejskie zapędy, nieróbstwo, nazywając np. komitet domowy hołotą. To chyba także pewien rodzaj krytyki ludzi w ogóle, ponieważ biedny uczłowieczony Szarik (a jakże!) z mądrego, nieco oportunistycznie nastawionego do świata pieska przeobraża się w zwykłego chama, który znajduje przyjaciół wśród proletariuszy i zostaje hyclem wyłapującym bezpańskie zwierzęta, którym do niedawna sam był. 
Prawdopodobnie pierwowzorem profesora Preobrażeńskiego był Siergiej Woronow, który eksperymentował na ludziach i małpach (wszczepił między innymi mężczyźnie małpie jądra),  i tak jak Preobrażeński pragnie eksperymentami odmładzać ludzi.  Rosyjscy "uczeni" próbowali również skrzyżować człowieka z małpą, a także przeszczepiać głowy międzygatunkowo, i dobrze, że w pewnym momencie zaprzestano owych eksperymentów, bo włos się jeży na głowie, dokąd mogłyby zabrnąć - o tym właśnie pisał ponad sto lat temu wspomniany już Wells w Wyspie doktora Moreau...

Strachy - Maria Ukniewska

Ze Strachami zetknęłam się przy okazji prezentowania w serii Z archiwum Filmoteki Narodowej filmu z 1938 roku z Eugeniuszem Bodo i Hanną Karwowską. Dramat utrzymany w tonie ekspresjonizmu niemieckiego porusza śmiałością tematu. Rzetelny, ale już bez „tego czegoś” jest serial telewizyjny z 1979 roku z młodziutką Izabelą Trojanowską w roli Teresy. 
Trafiłam na wzmiankę, że do wydania powieści przyczynił się w znacznej mierze Marian Hemar, któremu rękopis spodobał się na tyle, by wspierać Marię Ukniewską jako początkująca pisarkę. Ukniewska (właśc. Maria z Brejnakowskich Kuśniewiczowa), była tancerka rewiowa opisuje w swojej najsławniejszej powieści środowisko estradowe z niesławnej strony: wykorzystywanie młodych „girlsów” (tancerki tańczące w takich specyficznych szpalerach, kto oglądał choćby Halo, Szpicbródka, ten będzie wiedział), bieda przedwojennej Warszawy, psi żywot „objazdowej” rewii z prowincji (prowincją była określana reszta Polski poza Warszawą!). „Obliczała: mieszkanie trzydzieści pięć złotych, życie około dwóch złotych dziennie, „trochę” na papierosy, - więc powiedzmy, wszystko razem wszystko razem sto dwadzieścia złotych. Reszta pozostanie na ubranie, a właściwie to ubranie ma. Gdyby tak przymusić się, przypilnować, to mogłaby co miesiąc odłożyć ze sto osiemdziesiąt złotych.” Obliczeń w książce jest o wiele więcej, Teresa i jej przyjaciółka Linka liczą pieniądze na buty, swetry, jedzenie, lichy pokój wynajmowany u wścibskiej i pazernej wdowy. 
Nie istniały żadne prawa chroniące aspirujące młode tancerki, a ich środowisko było przeżarte wzajemną nienawiścią. Strachy to również gorzki romans miedzy młoda dziewczyną a starszym playboyem, główną gwiazdą teatrzyku. To również panorama obyczajów międzywojnia. W niektórych fragmentach przypomina Granicę (niestety, Strachom brak tej siły rażenia, co powieści Nałkowskiej), szczególnie objęta tabu sfera seksualności i jej konsekwencji (aborcja). 
Książkę polecam wszystkim chcącym poszerzyć swoja wiedzę na temat okresu dwudziestolecia międzywojennego, ponieważ przeważnie opracowania historyczne, bądź te quasi-historyczne skupiają się na tuzach tego okresu, nie na zwykłych zjadaczach chleba. 
Warto również dodać, że Ukniewska w czasie II wojny światowej walczyła we francuskim Ruchu Oporu, niestety, została schwytana i osadzona w Ravensbrück, a następnie w Bergen-Belsen. Wojnę przeżyła, tak samo jak jej mąż, Andrzej Kuśniewicz, prozaik, a zarazem dyplomata (stąd obecność we Francji). Ukniewska jest autorką jeszcze trzech innych powieści, ale to z na poły autobiograficznych Strachów została zapamiętana.

Tajemnice szafotu - Auguste de Villiers

W ubiegły weekend znów sięgnęłam po moje wiekowe skarby i wyłuskałam z nich niewielka objętościowo książeczkę w marmurkowej oprawie – Tajemnice szafotu: Powieść i inne opowiadania nakładem wydawnictwa LUX, Warszawa 1923r. Autorem zbiorku jest hrabia Auguste de Villiers de L'Isle-Adam (właściwie Jean-Marie-Mathias-Philippe-Auguste de Villiers de L'Isle Adam). Villiers przyszedł na świat w 1823 roku, a zakończył żywot w 1889 roku poślubiwszy na łożu śmierci swoją wieloletnią partnerkę, by móc prawomocnie objąć nazwiskiem swoje nieślubne dziecko. Z ciekawostek na temat autora znalazłam wzmiankę, że z ramienia legitymistów był kandydatem do paryskiej Rady Miejskiej w 1881 roku, a także współtworzył pismo Krzyż i szpada (La Croix et l’Épée).


Mając lat 45 święcił Villiers swój największy sukces wydawniczy: w 1883 roku światło dzienne ujrzał tom Opowieści okrutnych, którego wyborem są moje Tajemnice szafotu. Nowelki są krótkie, przesycone niesamowitością, i wyobrażam sobie, jakie mogły robić wrażenie na czytelniku te ponad sto lat temu. Szczególnie tytułowe, w którym autor dywaguje, czy po ścięciu gilotyną „pacjent” nadal jest w stanie odczuwać. Czytając miałam wrażenie, że autor garściami czerpie z Edgara Alana Poe. I miałam racje – Villiers żywo się na Amerykaninie wzorował, co jednak bardzo niechętnie przyznawał.


Opowieści okrutne wyszły w Czytelniku w latach 70-tych ubiegłego wieku, ale zaistnienie w spisie Lubimy Czytać Tajemnic szafotu świadczy o popularności autora, a przynajmniej dość dużym zachowanym nakładzie nowel z 1923 roku.

Potargowo - Śląskie Targi Książki 2015 w Katowicach

Nie mogło mnie zabraknąć na Śląskich Targach Książki w Katowicach. Po raz pierwszy odbywały się w nowym budynku - Międzynarodowym Centrum Kongresowym, a nie w Spodku, gdzie akurat trwała impreza muzyczna. I to był strzał w dziesiątkę, bowiem Centrum jest przestronne, ładne, i świetnie nadaje się do tego typu imprez. 



Tym razem jechałam z mężem - zrobiliśmy sobie wycieczkę do stolicy Górnego Śląska. Katowice pięknie się zmieniają i żal troszkę, że nie były tak ładnie "zrobione" jak studiowaliśmy. 
Pierwsze swoje kroki skierowaliśmy do stoiska Śląskich Blogerów Książkowych, u których trwała wymiana. Miałam naszykowane trzy książki, które bardzo szybko zamieniłam na Foenkinosa, Wielki smród i Tajemnicę Brokeback Mountain. Udało mi się również dostać brakujący tom AIS (Ludzie i potwory), a dla synka kupiłam komiks Adventure Time (niestety, z Gumballem, o którego pytałam jest jakiś problem licencyjny). Od razu pokupowaliśmy prezenty na gwiazdkę, oraz mikołaja (w tym Zwierzęta Wajraka, oraz Wigilię Małgorzaty, a także grę planszową o Afryce). Na spotkaniu blogerów wylosowałam jeszcze trzy książki, a jedną kupiłam na stoisku antykwarycznym. Tak więc było co nosić (śniło mi się potem, że niosłam 34 kilogramów książek!).

Mam bardzo pozytywne wrażenia ze Śląskich Targów Książki. Przede wszystkim nie było takiego szalonego ścisku jak w Krakowie. Owszem, sala była nieporównywalnie mniejsza, ale przez to może lepsza do ogarnięcia (w Krakowie po godzinie można było dostać duszności). Wstęp był darmowy, co jest, myślę, bardzo dobrym rozwiązaniem. Niestety, nie było kilku wydawnictw, z których książki chciałam pokupować, ale nie mogę narzekać na brak wyboru, bo jak już napisałam - przyjechałam obładowana. 
Pozytywnie mnie zaskoczyła ilość antykwariatów: naprawdę książki były na każdą kieszeń, bo na  jednym stoisku wyprzedawano książki po 2 złote.
Oczywiście nie mogło zabraknąć spotkań autorskich. W sumie nikogo sobie nie upatrzyłam, ale przysłuchiwałam się Michałowi Ogórkowi i przechodziłam koło Ewy Minge, która akurat podpisywała swoją książkę. 

Spotkanie z Michałem Ogórkiem

Po Targach odbyło się spotkanie blogerów. Jak w zeszłym roku w City Rock. Wzięliśmy sobie z mężem po pizzy, ale ja ledwo moją zjadłam, tak była duża; pyszna vegetariana na cienkim cieście. Co prawda na spotkaniu było mnie osób niż rok temu, ale atmosfera była bardzo miła, kameralna i sprzyjała wymianie poglądów. Do tego - jak już wspomniałam - odbyło się losowanie. 

Karolina, Agnieszka, za Agnieszką siedzi zasłonięta Magda, obok niej Magda, Ania, Zuzia, Ania, Katarzyna, oraz Ania.

Ania, Archer, ja

O 19:24 mieliśmy pociąg powrotny. Grzali jak wściekli i siedziałam w krótkim rękawku. Potem krótki spacerek i byliśmy w domu. Chociaż zmęczeni, wróciliśmy oboje bardzo zadowoleni.
W sumie nie miałam aż takich "bogatych" planów na Targi, a wywiozłam chyba więcej niż z Krakowa. Teraz to już naprawdę boję się wejść na konto ;)
Moje targowe "fanty"

Stosik prezentowy

Potargowo #3

O tym, że jadę na targi przypomniało mi się dopiero we czwartek. Miałam jechać z grupą z pracy, jak przed rokiem. W sobotę z samego rana (o 6:30) sprawdzałam, gdzie co jest, bo nie wydrukowałam sobie planu (na szczęście potem znalazłam w tagrowej gazetce). Rok temu miałam wydruk z pozaznaczanymi stoiskami, a i tak potem szłam na żywioł. 


Miałam kupić dwie książki i Wesołego Ryjka dla synka, a stanęło na kilkukilogramowym stosie, który w trzech siatkach skutecznie unieruchamiał mi nogi podczas jazdy busikiem. 
Tuż po wejściu skierowałyśmy się - nasza silna grupa bibliotekarek - do stoiska WL i grzecznie ustawiwszy się w ogonku do Twardocha czekałyśmy na swoją kolej do podpisu Wielorybów i ciem. Potem rozeszłyśmy się każda w swoją stronę spotykając się od czasu do czasu w tłumie zwiedzających. 

Szczepan Twardoch podpisuje mój egzemplarz Wielorybów i ciem
Udało mi się dotrzeć do Media Rodziny, gdzie dla Władka kupiłam kolejnego Wesołego Ryjka (Wesoły Ryjek i zima) i kalendarz z Panem Kuleczką na 2016 rok. Następne na moim celowniku było wyd. Karakter - i mam swój egzemplarz Jak przestałem kochać design. Właściwie powinnam już wtedy opuścić halę EXPO, bo z każdą minutą coraz bardziej uszczuplałam zapasy gotówki. Ale - co tam, targi są raz w roku! Dalej kupiłam najnowszego Murakamiego, Mężczyźni bez kobiet, a potem zawiesiłam się na stoisku z niszową literaturą czeską, słowacką, itp. Akurat jestem w trakcje czytania Śmierci pięknych saren, i pani niemal wepchnęła mi (a ja się nie broniłam) Kronikę pewnego miasta (Prevelakisa), oraz zeszłorocznego Jaroslava Rudiša - czytałam jego świetną książkę Koniec punku w Helsinkach, a chociaż Ciszy w Pradze nie miałam na liście - przeczytam z wielką chęcią. 


Zdobyłam również eseje o architekturze, Figury niemożliwe, i nowy, śliczniutki zeszycik firmy Santoro. Mężowi przywiozłam ciężkie tomiszcze o Survivalu (Jak przeżyć w każdych warunkach), a naprawdę rzutem na taśmę zgarnęłam egzemplarz Charlotte z podpisem Foenkinosa - jego Delikatność naprawdę mnie ujęła i w brodę bym sobie pluła, gdybym przepuściła taka okazję.
Moje tegoroczne targowe zdobycze :)

O 13-stej zaczęła się część dla blogerów i dzięki temu miałam okazję spotkać się z wieloma z Was. Niestety, nie mogłam być ani na spotkaniu nieformalnym, ani zostać po Złotej Zakładce, ale myślę, że w przyszłym roku będę miała nieco więcej czasu. A ze spotkania blogerów przywiozłam w targowej lnianej torbie Johna Williamsa Profesora Stonera, oraz Richarda Kinga Dywizjon 303, opracowanie historyczne o polskim dywizjonie RAFu.

Rozdanie Złotej Zakładki oraz nagrody dla Blogera Roku

Przeczytałam dzisiaj opinię, że targi zamiast być festiwalem są bazarkiem. No, targi to targi, a festiwal literatury to festiwal literatury i chyba te dwa wydarzenia różnią się znacznie. Tłok był niemiłosierny a każdy wynosił siaty książek i to chyba dobrze świadczy o Polakach, bo mówi się, że nie czytamy. Chociaż obita i niemal zadeptana - wyszłam z targów szczęśliwa.
Najmilej było spotkać Was, innych blogerów, miłośników literatury, ludzi zakręconych na punkcie szczególnie polskich autorów, ludzi z pasją. I mam nadzieję, że będziemy się widzieli za dwa tygodnie w Katowicach.
 

Książki do stu stron (film)

Zapraszam dzisiaj na mój pierwszy film. Czytelnik zadał mi niezłe zadanie domowe: książki do stu stron. Postanowiłam więc działać i wyszperałam kilka wartościowych pozycji.
Rozgadałam się na całe piętnaście minut. Jak wyszło, ocenicie sami.


Po pogrzebie - Agatha Christie

W latach 30-stych ubiegłego wieku S.S Van Dine opublikował wykładnię praw rządzących  przyzwoitą powieścią kryminalną. Van Dine doskonale wiedział o czym pisze, bowiem był autorem szeregu kryminałów detektywistycznych z gatunku hardboiled (cyniczny bohater poruszający się w mrocznym półświatku). Wedle wytycznych przestępcą nie powinien być ani detektyw, ani żaden z policjantów na służbie, detektyw do rozwiązania powinien dojść drogą dedukcji mając do dyspozycji takie same dane jakie czytelnik, a zbrodnie powinny być popełniane na tle osobistym. Wytyczne Van Dine’a zostały przyjęte jako obowiązujące zasady w Klubie Detektywów, czyli zrzeszeniu pisarzy specjalizujących się w prozie detektywistycznej. 

Mój najnowszy nabytek - Christie w oryginale.

Wedle dyrektyw Van Dine’a pisała również królowa kryminału, Agatha Christie. Choć oprócz powieści kryminalnych na swoim koncie ma także i prozę obyczajową, to z tych pierwszych jest doskonale znana czytelnikom na całym świecie. Spod jej pióra na przestrzeni ponad pięćdziesięciu lat wyszło około stu powieści i opowiadań o charyzmatycznym Belgu z wąsikiem, pannie Murple rozwiązującej zagadki na sielskiej angielskiej wsi, oraz o kilkorgu innych detektywach z przypadku, jak choćby pojawiający się w pięciu powieściach Tommy i Tuppence Beresfordowie.
Niedawno odbyła się kolejna edycja Tygodnia Zakazanych Książek i jako ciekawostkę warto dodać, iż w latach stalinizmu książki Christie były przez cenzurę PRL zakazane.  

Moja kolekcja powieści Christie. Wśród nich moja ulubiona - Tajemnica bladego konia.

W tym roku przypada 125 rocznica urodzin sławnej pisarki. Ja również przyłączyłam się do obchodów i sięgnęłam po absolutny klasyk – Po pogrzebie (After the funeral). Historia jest na pozór banalna: na stypie nestora rodu najmłodsza, niewidziana od dwudziestu lat siostra nieboszczyka rzuca cień podejrzenia na rzekomo naturalne jego zejście z tego łez padołu. Następnego dnia owa siostra o niepohamowanym języku ginie w tajemniczych okolicznościach. Sprawę bada, z początku samodzielnie, rodzinny prawnik, jednakże okoliczności są na tyle niejasne, że o wyjaśnienie zagadki poproszony zostaje sam legendarny Hercules Poirot.
Myślałam, że po tylu Agathach dam radę zgadnąć kto jest mordercą, ale znowu zostałam wykiwana. I kolejny raz złapałam się na palnięciu się w czoło, mrucząc jednocześnie: przecież to było oczywiste! 
Różne wydania A. Christie - stare z jamnikiem, oraz nowe.
Książkę czytałam w oryginale. Osobom uczącym się języka angielskiego polecam czytanie powieści, zwłaszcza kryminałów właśnie, ponieważ w odróżnieniu od przesyconej archaizmami klasyki ten gatunek pisany jest prostym językiem.
Oczywiście jak i inne książki o Poirocie i ta została sfilmowana (genialny David Suchet w tej roli!), a jedna z pomniejszych rólek (George Abernethie) gra święcący obecnie triumfy Michael Fassbender.

Rodzina Thibault - Roger Martin du Gard




Mam taka półkę, (właściwie dwie, no, trzy, ok, cały regał) która mieści książki z początku dwudziestego wieku. Nie są to wprawdzie białe kruki, o które pobiliby się bibliofile z wypchanym portfelem, ale mam kolekcję kilku powieści, podręczników, poradników, które niekiedy służą mi za eksponaty w czasie wystaw w mojej filii. Część mojego zbioru jest wycofana z nieistniejących już bibliotek przyzakładowych, lub została wygrzebana na pchlim targu. Interesuje mnie zwłaszcza jaki przez ostatnie dziesięciolecia sytuacja geopolityczna miała wpływ na wydawanie książek - co ciekawe, niektóre książki choć czytane wiele razy nadal trzymają fason, a niektóre "nowe", klejone, robione na łapu-capu rozpadają się przy pierwszym, drugim czytaniu. No i nie ukrywam faktu, że LUBIĘ MIEĆ książki. Lubię na nie patrzeć, oglądać, wąchać je (wiem, wiem, pewnie dostanę gruźlicy, albo jakiejś innej strasznej choroby od starego papieru; tak, wiem, nie powinnam tego lekceważyć). Ale książki służą przede wszystkim czytaniu. Więc przy okazji „książkowego spisu powszechnego” (zostały mi jeszcze cztery wypchane po brzegi regały, więc na razie nie pytajcie, ile mam książek) każdą książkę do czytania „na cito” zaznaczyłam małą karteczką samoprzylepną (nigdy nie mogę zapamiętać, jak się taka karteluszka nazywa).
Nie jestem przekonana, czy ma powstać jakiś nowy cykl – w końcu chyba już dosyć rozwarstwiania się i powtarzania, bo przecież te brązowe tomy są bardzo nieoczywiste. Pierwszą książką, po którą sięgnęłam już w zeszłym roku była Dama Kameliowa. Takie niepozorne kieszonkowe wydanie z lat 20-stych. Pisałam również o Chacie wuja Toma, które mam w starym wydaniu – co prawda z 1947 roku, ale książka jest wydana przez Gebethnera i Woolfa. Dziś chciałam napisać o Szarym zeszycie Rogera Martina du Garda.


Roger Martin du Gard jest laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1937. W uzasadnieniu komisji można przeczytać, iż uhonorowano go za „siłę artystyczną i prawdę w przedstawieniu człowieka, a także najbardziej odczuwalnych problemów współczesnego życia”*. Szary zeszyt, oraz zamieszczone w tym samym tomie dwie części Pokuty są początkowymi częściami wielotomowej Rodziny Thibault. Cykl opowiada o braciach – Jakubie (w starym wydaniu imię bohatera zostało przetłumaczone jako Jacek) i młodym lekarzu Antonim, ich despotycznym ojcu, Oskarze Thibault, który wyczekuje wysokiego odznaczenia (ten motyw w literaturze francuskiej pojawia się dość często), przyjacielu, Danielu de Fontanin, oraz bliższej i dalszej rodzinie, a czas który powieść obejmuje to niemal dwie pierwsze dekady ubiegłego wieku. U du Garda obecne są miłość (spełniona lub wzgardzona), pożądanie, oraz wielka polityka; Jakub angażuje się w ruch socjalistyczny, a z rozdziałów obejmujących czasy wielkiej wojny i te tuż po niej wyraźnie znać antywojenne nastroje Francuzów. Jest taka główna cecha powieści francuskich (nie, nie monumentalność, chociaż…) i jest nią niewątpliwie postawienie moralności - bądź dwuznacznej moralność bohatera - na pierwszym planie. Bez wstydu obnażają francuscy pisarze zakłamanie epoki, niesprawiedliwość względem słabszych, a to wszystko na przykładzie skomplikowanych relacji bohaterów.


Ze zdziwieniem odkryłam, że ta niepozorna książeczka ma ciąg dalszy. Rodzina Thibault wyszła w czterech tomach (maczkiem!) w Czytelniku pod koniec lat 80-tych. Były jeszcze starsze wydania, do których się dokopałam w bibliotecznych magazynach, ale są zdekompletowane i tłumaczone przez kilku różnych tłumaczy. 
Taka przedwojenna powieść, jeszcze sprzed reformy językowej z 1936 roku może być dla dzisiejszego czytelnika trudna w odbiorze. Dziwić może pisownia wielu wyrazów (hygjena, w naszem domu, bibljoteka, poprostu, etc.), ale warto sięgnąć choćby z ciekawości po taką "ramotkę". 
Co do samej powieści, owszem, zaintrygowała mnie, ale raczej do niej nie wrócę. Irytowali mnie bohaterowie, zwłaszcza Jakub/Jacek, który sprawiał bardzo niesympatyczne wrażenie i jako postać nie dawał się lubić, choć "w skali Mildred" (okropnie irytująca bohaterka W niewoli uczuć) dostałby ode mnie 8/10.

Teraz jestem w trakcie czytania trzech książek równocześnie. To do mnie nie podobne. Na tapecie mam Noblistę, książkę na DKK oraz powieść do poduszki. We czwartek kolejne "sprawozdanie" ze spotkania autorskiego, a w kolejny poniedziałek - kryminał!

*[źródło cytatu:Wikipedia]