Header Image

Książę przypływów - Pat Conroy

Dawno żadna książka nie wciągnęła mnie tak bardzo, jak Książę przypływów. Zarwałam dla niej kilka nocy; było warto - Pat Conroy napisał wspaniałą sagę o rodzinie z Południa. Próżno szukać tu blichtru i wartości rodem z Przeminęło z Wiatrem; rodzina Wingo porównywana jest do białej hołoty (specjalnie posłużyłam się słowami Mammie z Przeminęło), a relacje między członkami rodziny są o niebo bardziej niż skomplikowane. 
Toma Wingo, byłego trenera szkolnej drużyny footballowej, poznajemy, kiedy dowiedziawszy się o zdradzie żony i niedoszłym samobójstwie ukochanej siostry bliźniaczki Savannah, wyjeżdża do Wielkiego Jabłka. Tam, podczas wizyt u psychoterapeutki Savannah, pięknej pani Lowenstein, snuje opowieść o trudnym dorastaniu na małej wyspie, o tym, jak ojciec łowił krewetki i marnował każdą zarobioną sumę na "interes życia". Rodzinę Wingo, jak już pisałam, łączą trudne relacje, ale ma to swój początek nie tylko w ciężkiej ręce ojca Toma, czy dziwnym zachowaniu matki, co w tragedii, która wydarzyła się, kiedy dzieci były starszymi nastolatkami. 
Ujęły mnie w Księciu piękny język, doskonałe, nieomalże filmowe dialogi, postacie napisane tak, jak gdyby były żyjącymi ludźmi z krwi i kości. Do tego fabuła trzymająca w napięciu, niczym najlepszy dreszczowiec.
Nie jest to pierwsza powieść Conroya, którą czytam. Poprzednia również zrobiła na mnie wrażenie (w tym miesiącu przeczytałam Wielkiego Santini), a przede mną Muzyka Plaży, na którą już ostrzę zęby.
Od razu uprzedzam pytania: niestety, nie oglądałam filmu, ale myślę, że jest to akurat ten rodzaj książki, którą trzeba przeczytać przed obejrzeniem ekranizacji. Oczywiście film obejrzałabym z wielką chęcią.  


Mama ma zawsze rację - Sylwia Chutnik


Ta książka to ważny głos w obronie matek, które nie traktują macierzyństwa, jako swojej jedynej misji życiowej. Ciąża i poród to zjawiska ekstremalne, niekiedy upokarzające, odbierające tożsamość kobiecie na rzecz jej dziecka. Sylwia Chutnik (o której pisałam dwa posty temu) w swoich felietonach rozwala mit supermatki; kobieta ma prawo być nieszczęśliwa, załamana, ma prawo się rokrochmalić.
Chutnik pisze również o związkach partnerskich, to znaczy o równowadze między partnerami w codziennych obowiązkach i podziale pieniędzy przy zakupach w markecie i o "odwiecznej wojnie płci". 
Język Chutnik - przynajmniej w tych felietonach - trafił do mnie; przypomina zjadliwy ton felietonów Jeremiego Clarksona.

Przepraszam, że tym razem tak krótko, ale odpoczywam po zakuwaniu; wczoraj zdawałam ostatni egzamin i już oficjalnie mam uprawnienia do pracy w bibliotece, tak więc - jestem do wzięcia, jako wspaniały pracownik:)
Kusi mnie, żeby puścić posta o kryzysie (na kupionej w zeszłym roku "wyszanowanej" bluzce znalazłam dziury, które zrobiły się same, bo materiał jest nieomal przezroczysty, a tiszercik kupiony przez kryzysem jest "gniotsa nie łamiotsa"), ale potem będzie, że narzekam, a nie chcę Was zanudzać. A tu (ponoć) wiosna idzie i ciepło zapowiadali.

Krótka historia książki w XX-tym wieku

Nie jestem specjalistą z dziedziny księgarstwa, ale ten temat mnie bardzo interesuje. Chciałabym Wam przybliżyć moje przemyślenia na temat tego, jak wydawane były książki w XX-tym wieku.



Na zdjęciu Róża Żeromskiego nakładem Wydawnictwa J. Mortkowicza

Jedno z najstarszych polskich wydawnictw specjalizujące się w beletrystyce powstało w Warszawie w 1857 roku. Gebethner i Wolff w 1937 roku na swoim koncie miało wydanych około 7 tysięcy pozycji (drugie tyle nut). GiW wydawało przede wszystkim literaturę polską (Orzeszkowa, Konopnicka, Sienkiewicz, i in.), oraz pisma (Kurier Warszawski, Tygodnik Ilustrowany, i In.) Wydawnictwo działało globalnie – filie rozmieszczone były nie tylko w większych miastach Polski, ale i w Paryżu, a także w Stanach Zjednoczonych. W latach 30-tych redaktorem wydawnictwa był Aleksander Wat.
Po wojnie, niestety wydawnictwo zostało zlikwidowane. Co prawda w latach 90-tych były próby reaktywacji, ale bez większego skutku.

Zdjęcie powyżej przedstawia grzbiet tomu Dzieł Shakespeare'a

Na przełomie XIX-go i XX-go wieku „modna” była klasyka: od Mickiewicza (już od czasu śmierci uznawanego za klasyka) do Shakespeare’a. Mam w domu jeden tom (z bodajże ośmiu), wydane we Lwowie w latach 1895-97. Nad przekładem pracowali najwybitniejsi poeci, w tym m.in. Kasprowicz. Z opisu aukcyjnego wynotowałam: Nakładem Księgarni Polskiej. Płótno z tłoczeniami i barwieniami na grzbiecie oraz wizerunkiem autora na licu



 Jeżeli myślicie, że książki dodawane do gazet wymyśliła Wyborcza, to wyprowadzę Was z błędu. Jest to zabieg dość stary, o czym świadczy tom Listów z Afryki Sienkiewicza. Zwróćcie, proszę uwagę na datę.
Bezpłatny dodatek do prenumeraty Tygodnika Ilustrowanego 1901r. 


Ozdobny inicjał
W latach 20-tych sztuka użytkowa była na wysokim poziomie. Widać to po architekturze, wystroju wnętrz, artykułach gospodarstwa domowego, które nierzadko były projektowane przez artystów (w XIX-tym wieku artystami chcącymi podnieść sztukę użytkową do rangi sztuki przez duże „S”  byli prerafaelici, a na rodzimej ziemi – Wyspiański). Nad książkami pracowali najlepsi graficy; nawet „zwykłe” wydanie miało ozdobniki w postaci choćby ciekawych inicjałów.

Nie wiem, czy okładka jest oryginalna, czy zrobiona wtórnie, ale jako ciekawostkę pokażę Wam okładkę wspaniale wydanej beletryzowanej biografii Balzaca. Okładka jest barwiona! Nad przekładem czuwał Leo Belmont, prozaik, eseista, znawca i tłumacz literatury francuskiej. Belmont zmarł w getcie warszawskim.  
Jak widać do wybuchu II wojny światowej książki były wydawane w większości w twardych okładkach (mam również okładkę tekturową z wydania kieszonkowego Damy Kameliowej, oraz papirus i papier czerpany w tomiku poezji), na dobrym jakościowo papierze. Książki miały tłoczenia, złote litery, bogate inicjały, etc. Mam w domu album dotyczący starożytnego Egiptu; album pochodzi z Berlina z 1922 roku, a wydany jest na papierze kredowym!


Po II wojnie światowej choć część matryc została zachowana, nie było materiałów, by produkować dobre jakościowo książki (i widokówki na przykład). Lata 46-49 to papier złej jakości, klejenia, które nie trzymały i zwykła tekturka  zamiast okładki z prawdziwego zdarzenia. Wydawało się przede wszystkim książki mające służyć nauce, poezję (Słowacki, Kochanowski) w szczególności autorów rodzimych. (Zakładam, że wydawano również autorów radzieckich, ale nie mogę się „pochwalić” ani jedną „zagraniczną” książką z tamtych lat. Co warto zauważyć – książki w większości były „do samodzielnego przecięcia”. Przekrój początkowo był wydawany w większym formacie i strony były nierozcięte, stąd nazwa tygodnika. O ile pamiętam Przekrój w takim wydaniu ukazywał się jeszcze w późnych latach 80-tych.

Ilustrowane wydanie Lalki Bolesława Prusa


Dopiero „odwilż” przyniosła prawdziwy boom na dobrze wykonane tomy: Iskry, Ossolineum, Czytelnik, czy Państwowy Instytut Wydawniczy w połowie lat 50-tych zaczęły wydawać wielotomowe dzieła najsławniejszych pisarzy polskich i zagranicznych. Niektóre wydania ukazały się do tej pory tylko raz (jak w przypadku Thomasa Hardy). Twarde okładki były obłożone w materiał, klejenie było dodatkiem do szycia, książki nierzadko ukazywały się z ilustracjami. Matryce były dobrze przygotowane i dobrze odbijały dopracowany druk.  Właściwie z tych czasów pochodzą moje najukochańsze (i najpiękniej pachnące) zbiory.


Na zdjęciu seria z lat 70-tych

Lata 70-te to miniaturyzacja (która zaczęła się w późnych latach 60-tych). Niewymieniane matryce były słabe, a papier coraz cieńszy. Okładki przeważnie twarde, ale zbyt dużo było (jak dla mnie) eksperymentów. PIW, Czytelnik (seria Nike) i inne wydawnictwa „kombinowały” z formatem.
Od tamtych czasów zaczęła się równia pochyła: koniec lat 70-tych oraz lata 80-te przyniosły książki złej jakości, wydawane coraz tańszym kosztem. Jak widać wszystkie przemiany społeczne, historyczne i kulturowe odbijają się i na książkach. Koniec lat 80-tych i początek 90-tych to totalna wolna amerykanka wydawnicza. Słyszałam o wydawnictwach, które zatrudniały studentów i każdemu rozdzielały po powiedzmy rozdziale do tłumaczenia, co dawało kuriozalne skutki w postaci książek źle przetłumaczonych i niespójnych.
Na szczęście koniec lat 90-tych przyniósł świeży powiew jakości. Zaczęto wydawać na powrót książki o twardych okładkach, dobrze przygotowane edytorsko. Co prawda takie wydawnictwa jak Amber, czy Zielona Sowa stawiały na niską cenę, nie na jakość (Abmerowi zarzucam okropną czcionkę, Zielona Sowa rozpada się po jednym czytaniu, a odstępy między wierszami po prostu nie istnieją), ale Świat Książki, PIW czy PWN trzymały wysoki poziom. Od lat 90-tych w kioskach i tak zwanych salonikach prasowych pojawiają się również kolekcje Hachette i tym podobne. Chociaż okładki mają nawiązywać do „starych dobrych czasów”, kiedy oprawiano książki w półskórek, to jednak pod względem edytorskim książki pozostawiają wiele do życzenia (literówki!!!).

Pokój Jakuba nakładem WL uważam za książkę z najpiękniejszą okładką, jaką widziałam. Dla porównania również nakładem WL Fale z 1983 roku.


Ostatnio w księgarniach można dostać cudnie wydane książki, które mimo kryzysu wydawane są naprawdę wzorowo. Dobrą pracę wykonuje tu między innymi Wydawnictwo Literackie, dla którego zawsze miałam szacunek, oraz Zysk i S-ka, Znak; wydawnictwa te postawiły na dobrą jakość, wspaniałych grafików (okładki są po prostu piękne!), dobrych pisarzy. Te książki na pewno przetrwają przynajmniej jeszcze jeden wiek, a już na pewno „przeżyją” i mnie.
Wszystkie książki i wydawnictwa podałam jako przykłady. Temat jest bardzo szeroki, a ja chciałam go zarysować. Mogłabym książkę napisać o samych wydawnictwach podając przykłady książek, które posiadam.  Cieszę się, że wydaje się obecnie dużo dobrej literatury, okładki są ładne (nie mówcie, że nie zwracacie uwagi na okładki, bo nie uwierzę;), druk czytelny, a strony nie odlatują po otwarciu. Życzę nam, czytelnikom, by książki były tak wspaniale wydawane, jak za najlepszych czasów. Chociaż trochę psioczę na te wydane pod koniec ubiegłego wieku, to miałam okazję zapoznać się z wieloma wspaniałymi tytułami.

Lektor - Bernhard Schlink


Znalazłam dowód na to, że wcale nie trzeba pisać pięciuset stron, by zachwycić czytelnika. Na 166 stronach autor umieszcza tak wielki ładunek emocjonalny, że książkę dosłownie można pochłonąć z wypiekami na twarzy i to w jeden wieczór.
Lektor Bernharda Schlika jest jedną z najlepszych współczesnych powieści niemieckich. Jest to napisana w formie wspomnień opowieść o trudnej miłości nastolatka i dojrzałej kobiety. Autor bardzo subtelnie porusza temat inicjacji seksualnej. Opowieść składa się z trzech części - pierwsza, to opowieść o budzeniu się namiętności i dojrzewaniu, druga część jest spojrzeniem na powojenne oblicze Niemiec. Trzecia część jest swoistą pokutą obojga bohaterów.
Język, jakim operuje Schlik jest prosty, jednocześnie oddziałuje silnie na wyobraźnię. Świat zapachów, dźwięków i emocji zapadają w pamięć. Przy tym książka na prawdę daje do myślenia.

Cytrynowy stolik - Julian Barnes

Najnowszy tom opowiadań Juliana Barnesa Cytrynowy stolik (The Lemon Table – wydany w 2004 roku, a Polsce dopiero teraz), bez sentymentalizmu prezentują różne odcienie starości. Pierwsze opowiadanie, jak preludium, czy może bardziej trailer, zapowiada jakiego tematu podejmie się autor w kolejnych utworach. Starość, starzenie się, wiek dojrzały. Ale starość nie ta, co odbiera siły i rozum, w której nie pamięta wół jak dziecięciem buł, ale ta, w której człowiek dalej chce żyć, kochać, czuć i pragnąć. Barnes przekonuje, że pociąg fizyczny dalej jest obecny w życiu starzejącego się mężczyzny (wierzę na słowo, bo nie jestem starzejącym się mężczyzną, a autor – tak), a chuć, czy „głupstwa młodości” dalej atakują.
Świetnie się czyta opowiedziane z różnych perspektyw opowiadania Rzeczy, o których wiemy (śniadanie, na które umawiają się dwie wdowy okazją do zaprezentowania doświadczenia życiowego), oraz Czujność (jak można zabrnąć w swoją – przepraszam bardzo – stetryczałość). Bardzo filmowe i zapadające w pamięć są romantyczna i smutna historia o miłości, której „nie było”, rozgrywająca się w XIX-wiecznej Szwecji Historia Matsa Izraelsona, oraz współczesna opowieść Higiena , która moim zdaniem świetnie nadaje się na kanwę scenariusza filmu np. Mike’a Leigh.
Opowiadania Barnesa czyta się gładko, ale nie wszystkie z równym zaangażowaniem. Tomik przez to jest nierówny. Poza tym, mam wrażenie, żyjemy w czasach, w których kiedy tylko jakiś pisarz sprawnie operuje językiem, od razu okrzyknięty jest mistrzem słowa. Niemniej jednak chcę się przyjrzeć bliżej twórczości laureata Man Booker Price.
Więcej o Cytrynowym stoliku możecie znaleźć na stronie autora: http://www.julianbarnes.com/bib/lemon.html
Oraz bardzo ciekawa opinia http://www.deseretnews.com/article/595077600/Lemon-Table-tales-enchant-reader.html




Spowiedź dziecięcia marines

Utwory Pata Conroya oscylują zasadniczo wokół jednego tematu: trudne dorastanie w rodzinie oficera marines. Amerykańscy marines to niemal grupa społeczna, z własnymi osiedlami, zasadami. Życie z głową rodziny, która przenosi wojskowy dryl na grunt rodzinny jest trudne, obfituje w akty przemocy fizycznej i psychicznej. Synów wychowuje się (bardziej pasuje słowo: trenuje) na dobrych marines, a córki na dobre żony marines. Od syna, szczególnie pierworodnego wymaga się, by prześcignął ojca, ale paradoksalnie, kiedy syn da się poznać jako silny mężczyzna, zaczyna się swoista walka kogutów. Conroy wychował się jako najstarszy z siedmiorga dzieci pułkownika Piechoty Morskiej. Większość tego, co przeżył jako dziecko i nastolatek, całą tę traumę opisał w takich utworach, jak Wielki Santini, czy Władcy dyscypliny. Nie sposób pisać o jego powieściach pomijając życiorys.
Wielki Santini to przydomek używany przez Byka Meechama, starzejącego się Marine, ojca czworga dzieci i męża pięknej Lilian. Byk nie terroryzuje dzieci non stop, jak sugerowałoby wiele pobieżnych opisów książki. Presja, bat nad głową, obawa przed wybuchem – tak. Ale w domu wiele jest ciepła, żartów (spodziewałam się, że dzieci będą siedziały jak myszki pod miotłą, ale pozwalają sobie na różnego rodzaju psikusy i żarty słowne), zabawy w wojnę, dzieci i dorośli mają swoje specyficzne zwyczaje.
Nie będę rozwodziła się nad psychiką żołnierza, ale myślę, że Byk jest po prostu facetem niedojrzałym emocjonalnie. Nawet język, którego używa przekomarzając się z przyjaciółmi, z tego, co zdążyłam zaobserwować (np. w książce Marcinki) jest wyjątkowo szczylowski, przy czym przekomarzania Bena i Mary Anne (dwójki starszego rodzeństwa) wyglądają dojrzale.
Wielki Santini to wspaniała powieść. Wciąga – może nie od pierwszej strony i gwałtownie, ale powoli wnikamy w życie Bena i Byka. Poznajemy również życie na Południu z jego zaszłościami, podziałami społecznymi, wymogami życia. Przy tym Conroy pisze niezmiernie plastycznie, co podchwyciło Hollywood przekładając powieść na język filmu. Powiem szczerze, że film widziałam tak dawno temu, że pamiętam z niego tylko grę w koszykówkę. Myślę, że jednak książka bardziej wbije mi się w pamięć, bo zrobiła na mnie mocne wrażenie.
A już w niedługim czasie sięgnę, jak niektórzy zauważyli, po Księcia przypływów. Już się cieszę:)