Header Image

Dreszcz - Jakub Ćwiek

Właściwie miałam dzisiaj napisać o zupełnie innej książce, ale tak po świętach nie będę Was obciążała stosami rosyjskich nieboszczyków wylewających się z książki Sołdat. W zamian lektura lekka, łatwa i przyjemna.
Od jakiegoś czasu cały Internet zachwyca się śląskimi przeróbkami tytułów filmowych. Pitło z luftem wejdzie pewnie do języka potocznego, bo jest niezwykle chwytliwe. Czemu o tym wspominam - otóż w Dreszczu Jakuba Ćwieka mamy takie śląskie wstawki, bo jednym z bohaterów jest emerytowany górnik, Alojz. Główną postacią jest stary sterany życiem i gorzałą rockman, który uległszy dziwnemu wypadkowi (- Co mi się stało? - zapytał. - Wersja długo czy krótko? - Krótka. - Pieron cie ciulnoł.) odkrywa w sobie "moce", które mają mu posłużyć niebawem w walce ze Złem. Rychu średnio nadaje się na bohatera, za to bardzo szybko dochrapuje się swojego własnego lokaja w osobie nastoletniego Brytyjczyka, który doskonale włada językiem Mickiewicza. 
Dużo tu humoru, rocka i znajomych, śląskich klimatów (chociaż rzecz w większości dzieje się w Katowicach mamy porządny krakowski wątek), Dreszcz jest książką totalnie postmodernistyczną, czerpiącą garściami z kultury masowej, zwłaszcza z komiksów i filmów o superbohaterach Marvella.
Pewnie dziwi Was to, że wybrałam taką "nietypową" dla mnie lekturę; ostatnie naście dni borykamy się z choróbskami, ciężko mi było skupić się na świętowaniu Bożego Narodzenia, a co dopiero na jakiejś bardziej wymagającej lekturze. Ale nie był to zły wybór, pośmiałam się szczerze przy Ćwieku, moje serce zdobył Alojz, oraz niejaki Zawisza Czarny:)
Tylko deczko się rozczarowałam, że się wszystko nie wyjaśniło, bo szykuje się drugi tom. Niedługo zabieram się za Ćwiekowskiego Kłamcę, ale póki starczy czasu przed Nowym Rokiem zaczytuję się w Reginaldzie Hillu.

Lalki w ogniu. Opowieści z Indii - Paulina Wilk

Zapewne nigdy nie pojadę do Indii, podobnie jak w inne odległe, egzotyczne zakątki świata. Ale lubię o nich czytać. Ktoś pojechał tam w moim imieniu, przetrawił "widoki" i opisał to w książce. I muszę - przynajmniej częściowo wierzyć w to, co autor przedstawia.
Mam jeszcze w głowie obraz Indii rodem z przygodówek i romansów: W 80 dni dookoła świata, Dalekie pawilony, etc. Kolorowe sari, pochłaniające czas i bogactwo rytuały, bogowie na każdym kroku. Schyłek XX-go i początek XXI-go wieku przyniósł zmianę stereotypu - Indie są nadal krajem biednym, ale rozwijającym się, miliony ludzi się kształci, a Bollywood jest większą fabryką snów, niż jej amerykański pierwowzór. Niestety, jak pisze Paulina Wilk, autorka Lalek w ogniu, Indie nadal są krajem bardzo konserwatywnym, przesycone są wszechobecną na każdym kroku biedą, Hindusi - pisze Wilk - grzęzną w hipokryzji; w kraju, w którym powstała Kamasutra, młodzi ludzie nadal zawierają aranżowane śluby, a normy społeczne są tak surowe, że zwykłe spotkanie towarzyskie jest bacznie obserwowane przez postronnych, o rodzinie nie wspominając. Kobiety często narażone są na utratę zdrowia lub życia: "Na wsiach do zabójstw (dziewczynek) doprowadza makabryczna plątanina tradycji, bezradności, ubóstwa i braku edukacji.", morderstwa posagowe (dowry deads) są na porządku dziennym, morderstwa honorowe nie dziwią już chyba nikogo. Życie nastawione jest na upublicznianie czynności, które w zachodniej świadomości są intymne, jak mycie się, defekacja. (Chociaż na katowickim dworcu niejedno można zobaczyć...).
Kraj kontrastów, odwiedzany przez miliony turystów wywołuje sprzeczne emocje - z jednej strony kolorowy korowód bóstw, przyozdobiony aksamitkami, pojony mlekiem, nacierany wonnymi olejami, wspaniałe jedzenie (jedną z moich ulubionych książek kucharskich jest Kuchnia Kryszny), niemal celebrowane przez całe rodziny, z drugiej strony bieda na ulicach, slumsy, zarobki ledwie starczające na zapewnienie sobie i rodzinie przetrwania, nie mówiąc o godnym życiu.
Jasne, że tak różnorodnego kraju szczycącego się taką historią i wspaniałą kulturą nie można "ogarnąć" w jednej książce, ale Paulina Wilk daje nam Indie w pigułce, dzieli się z czytelnikiem swoimi obserwacjami i myślę, że jest z nami szczera. Książka ponadto okraszona jest kolorowymi zdjęciami wykonanymi przez samą autorkę.

Stambuł

Jedno z najliczniejszych i najpiękniejszych miast Europy nie raz zostało uwiecznione na kartach powieści; od opracowań historycznych, po Morderstwo w Orient Expresie Agathy Christie. Z ciekawostek: nie wiem czy wiecie, ale w Stambule zmarł Adam Mickiewicz. 
W mieście znajduje się 2691 czynnych meczetów, oraz 123 czynnych kościołów chrześcijańskich oraz 26 czynnych synagog. Miasto liczące 13 854 740 mieszkańców mogłoby być z powodzeniem swoistym polis (jak niegdyś, kiedy nosiło nazwę Bizancjum), państwem-miastem, w którym przegląda się cała Turcja, jak w zwierciadle. Geert Mak, holenderski pisarz i dziennikarz, wyciął z tego jeszcze mniejszą płachetkę - Most Galata. Na moście spotykają się najbiedniejsi z biednych, którzy na straganach handlują okularami przeciwsłonecznymi, herbatą, książkami, etc. Ale Most to nie tylko obraz współczesnego, znanego z wycieczek Stambułu, to także przyczynek do nakreślenia historii tego pięknego miasta. Ta niewielka objętościowo książka, licząca zaledwie 144 strony zawiera kompendium wiedzy na temat życia i struktury dawnego Konstantynopola; lata świetności, zapaść, odbudowa - jak Most Galata, na którym codziennie można spotkać te same twarze - wielokrotnie odbudowywany służy nie tylko przeprawie na drugi brzeg, ale jest spoiwem, symbolem i ważną arterią miasta. Mak pisze o specyfice tureckiego myślenia, o przetrwaniu, tradycji i honorze. I jak na zawołanie akurat po Moście miałam okazję przeczytać Honor Elif Şafak. 
W swojej najnowszej książce Şafak opowiada historię honorowego morderstwa. Rok rocznie na całym świecie odnotowuje się liczne przypadki tego typu morderstw; w oczach rodziny, czy nawet całej społeczności kobieta, decydująca się na życie z mężczyzną innym, niż nakazuje jej rodzina, zostaje "ukarana". I taki właśnie los spotyka jedną z bliźniaczek z niewielkiej tureckiej wioski; mąż Pembe Toprak odszedł do innej, a ona sama została z trojgiem dzieci i długami męża. Zbieg okoliczności postawił na jej drodze mężczyznę, któremu oddała serce, ale z obawy przed rodziną spotykają się po kryjomu. Jak w Annie Kareninie Şafak piętnuje nierówność płci wobec tradycji; Adem, niewierny mąż nie ponosi konsekwencji zdrady, a Pembe płaci śmiercią za odrobinę szczęścia - zupełnie jak Anna.
Na tej ziemi, gdzie urodziły się Różowe Przeznaczenie i Dość Urody, honor był czymś więcej nie jedynie słowem. Był również imieniem. Dziecku można było dać na imię Honor, jeśli był to chłopiec. Bo honor mieli mężczyźni. Starcy, mężczyźni w średnim wieku, a nawet chłopcy tak młodzi, że ciągle pachnęli jeszcze mlekiem matki. Kobiety honoru nie miały. Miały za to wstyd - ale jak wszyscy wiedzieli, nie byłoby zbyt przyjemnie nosić takie imię.
Jednym z głównych bohaterów jest İskender, pierworodny Adema i Pembe. Już od pierwszego rozdziału wiemy, że to on jest odpowiedzialny za zabójstwo własnej matki. Jednakże nic nie jest takie, jakim się wydaje, przedziwne zbiegi okoliczności działają jakby w imieniu losu (tureckie kismet), wbrew któremu działali bohaterowie. 
Honor wciąga. Czyta się go jednym tchem. Şafak, jak Agatha Christie daje nam wskazówki już od pierwszych chwil, a koniec i tak zaskakuje dając jednocześnie nadzieję. Może jestem bardzo nieobiektywna, bo uważam Elif Şafak za jedną z najlepszych pisarek, jakich prozę miałam okazję czytać, ale w jej pisarstwie jest coś, co przykuwa na długie godziny do fotela i sprawia, że człowiek zapomina o bożym świecie. Część, która rozgrywała się w Londynie przypominała mi Białe zęby Zaidie Smith (chyba byłam zbyt ostra dla tej książki, która w gruncie rzeczy była całkiem niezła).
Jeśli mielibyście możliwość, czytajcie właśnie w tej kolejności: Most, potem Honor. Obie polecam bardzo gorąco.
A jeśli chodzi o Stambuł, to bardzo chętnie bym się wybrała, ale tak fizycznie, nie tylko "duchem", jak do tej pory.

Gdzie oni są? Gdzie wszyscy moi przyjaciele?

Bezbarwnego Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymki przeczytałam z dwu powodów: po pierwsze, jest w prozie Haruki Murakamiego coś, co mnie nieodparcie przyciąga, po drugie, 28 listopada odbyła się ogólnopolska dyskusja poświęcona właśnie tej książce (w zeszłym roku omawialiśmy Trafny wybór JK Rowling). 
Murakami mnie nie zawiódł. O ile nie lubię jego opowiadań (jak wspomnę człowieka-żabę, to mi kartofle z piwnicy czwórkami wychodzą), to powieści uwielbiam. Oczywiście największe wrażenie zrobiła na mnie Kronika ptaka nakręcacza, Kafka nad morzem, Sputnik Sweetheart i trylogia 1Q84, na której ostatni tom czekałam z wypiekami na twarzy. Bezbarwnemu Tsukuru Tazakiemu (dopisek o latach pielgrzymstwa chętnie bym usunęła) bliżej jest do Norwegian Wood - przed nastu laty była sobie paczka przyjaciół, porównująca się do pięciu palców jednej ręki. Kiedy Tsukuru jako jedyny z piątki decyduje się na opuszczenie rodzinnego Nagoi, pozostali ni z tego ni z owego bezpardonowo kończą z nim znajomość. Na Tsukuru wywiera to niebagatelny wpływ: młody człowiek popada w depresję - Murakami w tym miejscu prześciga sam siebie i funduje czytelnikowi najlepszy opis depresji, który został zapisany ludzką ręką.
Jak w innych powieściach sen miesza się z jawą, nie ma prostych wyjaśnień, zostaje tylko oniryczny klimat. Choć nie tak "zakręcony", jak we wspomnianych wyżej powieściach. Oczywiście Murakami nie byłby sobą, gdyby nie "wrzucił" również muzycznego tematu przewodniego - mieliśmy jazz, Janacka, Beatlesów, teraz pora na Ferenca Lista i jego Lata pielgrzymstwa (stąd podtytuł). Właśnie - co do bezbarwności Tsukuru, jest to odniesienie do nazwiska, które na tle czwórki pozostałych przyjaciół, noszących od-kolorowe nazwiska, wydaje się pozbawione koloru. Bynajmniej Tsukuru nie jest bezbarwny z charakteru, o czym, mam nadzieję, przekonacie się czytając najnowszą książkę Murakamiego.
Wspomniałam o II-giej ogólnopolskiej dyskusji - DKK, do którego należę zorganizowało spotkanie w herbaciarni White Monkey. Klimatyczny półmrok, pyszna herbata, wspaniała dyskusja - co tu dużo mówić, było świetnie!

Recenzja z dygresją, czyli o pozorach, które mylą

Mam taka prywatną listę pisarzy do zapoznania. Na tej liście od czasu spotkania autorskiego (półtora roku temu) "wisi" Eric-Emmanuel Schmitt. Julia Orzech zachęciła mnie do Intrygantek, które znalazłam raz-dwa i po powrocie do domu zaczęłam czytać.
I tutaj muszę zrobić dygresję: otóż abstrahując od spotkania, (które było niezwykle udane, autor dosłownie rozkochał w sobie publiczność, tłumacz niemal czytał w myślach Schmitta, a Bugalski pełnił funkcję wisienki na torcie) spodziewałam się czegoś nieznośnie babskiego w duchu jak nie Coelho, to przynajmniej Wiśniewskiego. Okładka z półnagą kobietą, tytuł oraz tekst z tyłu okładki miały mnie utwierdzić w tym przekonaniu. I dlatego przez te półtora roku nie sięgnęłam po prozę Schmitta. No więc jakież było moje zdziwienie, kiedy Intrygantki okazały się zbiorem świetnych dramatów scenicznych, dotyczących nie tylko miłości, ale i winy, tożsamości, przemiany, woli, Boga i przyczynie zła na świecie. 
Na okładce jak byk stoi: 
Pięć kobiet pałających żądzą zemsty zastawia pułapkę na mężczyznę, który dawno temu złamał każdej z nich serce. Jednak kiedy zwabiony podstępem Don Juan wpada w ich sidła, cały misterny plan wali się w gruzy. Okazuje się, że mimo upływu lat uwodzicielskie słowa Don Juana nie straciły nic ze swojej zniewalającej mocy.
Kobiety szybko odkrywają, że tajemniczy łajdak, którego tak przez lata nienawidziły, wciąż ma nad nimi władzę.
Dawne namiętności odżywają – i okazują się o wiele silniejsze niż pielęgnowany latami gniew z powodu zdrady.
Proszę państwa, pozory mylą - wydawca zapewne chciał skierować książkę do masowego odbiorcy, któremu wmówił, że to literatura w spódnicy. A ja oczyma wyobraźni widziałam znakomite przedstawienia teatralne, w które wcieliłam najznakomitszych polskich aktorów. Ani słowa o pozostałych trzech dramatach!
Co więcej, ze zdumieniem przeczytałam, że autor skończył filozofię; kiedy nieznajomy mężczyzna z dramatu "Gość" mówi o niewinie Boga i wolnej woli człowieka, od razu poczułam się, jakby Schmitt uczęszczał na te same wykłady u prof Dembińskiego, co ja. Do tego ostatni, króciuteńki dramacik jest bardzo przewrotną kpina z wielkich filozofów.
Tytuł oryginału brzmi: Théâtre. La Nuit de Valognes, Le Visiteur, Le Bâillon, L'École du diable, co można było przetłumaczyć: Dramaty: Noc w Valognes, Gość, Knebel, Szatańska filozofia (polskie tytuły poszczególnych dramatów). Czemu więc Intrygantki? 
Oczywiście nie jest to moje ostatnie spotkanie ze Schmittem. Ale nie mogę się zdecydować po co sięgnąć teraz, żeby nie stracić tego, co odkryłam?

P.S. dla porównania pokazuję zagraniczną okładkę. Można bez kobiety? Można.


Láska nebeská - Mariusz Szczygieł

W maju miałam okazję uczestniczyć w spotkaniu autorskim z Mariuszem Szczygłem. Bardzo to było udane spotkanie, które nie tylko przybliżyło czytelnikom pisarstwo Szczygła, ale i zbliżyło dwa narody, bo gościło u nas wielu Czechów. Również w tym roku przeczytałam doskonałe reportaże zawarte w tomie Gottland, które bardzo pozytywnie wspominam (recenzja tu). Kiedy tylko miałam możliwość sięgnięcia "po więcej Szczygła", zrobiłam to bez wahania. Láska nebeská jest zbiorem felietonów, znacznie lżejszych niż wspomniany Gottland. O ile w tym ostatnim mieliśmy masę historii dość ciężkich gatunkowo, to Láska nebeská (po polsku można to przetłumaczyć jako "niebiańska miłość", "miłość nie z tej ziemi") opowiada o radości życia, z ciepłym humorem ukazując literaturę, film i sztukę Czechów (oraz Czechosłowaków). Króciuteńkie felietoniki okraszone są czarno-białymi zdjęciami z pogranicza reportażu i fotografii streetartowej. Próbując uchwycić czeską mentalność, Szczygieł,  szuka różnic i podobieństw między naszymi narodami, ale odniosłam wrażenie, że Czesi to bardziej stan umysłu niż naród - i właśnie o tym jest ta książka. O największych czeskim filozofie - Szwejku; o nieistniejącym geniuszu, który z miażdżącą przewagą głosów zwyciężył w plebiscycie na Największego Czecha, o abstrakcyjno-kafkowskim pogrzebie Havla. Część felietonów ukazała się jako przedmowa do książkowej serii "Literatura czeska", wśród których znalazły się między innymi  "Przygody dobrego wojaka Szwejka" Jaroslava Haška, "Święto przebiśniegu" Bohumila Hrabala, "Czarny Piotruś" Jaroslava Papouška, "Krakatit" Karela Eapka, "Opera żebracza" Václava Havla, czy polecana wszystkim przez Szczygła "Śmierć pięknych saren" Oty Pavela.

Swoją drogą zabawnie się to wszystko układa: niedawno przeczytałam Kunderę, zaraz potem jak na zawołanie dostałam film, a teraz "czeski" Szczygieł. 


Kolor purpury - Alice Walker

- Jesteś czarna, biedna i brzydka, a w dodatku kobita.  - Jestem biedna, czarna a może i brzydka i nie umiem gotować. Ale jestem. 

 Kolor purpury jest wzruszającą opowieścią o sile ludzkiego ducha na przekór przeciwnościom losu. Historia Celii toczy się pomiędzy dwiema wojnami światowymi na amerykańskim Południu. Świat, w którym przyszło żyć bohaterom podzielony jest na biały i czarny. Brutalizm dnia codziennego przejawia się w przemocy wobec kobiet, w kazirodztwie, nieposzanowaniu życia najmłodszych. 

Celia zostaje niemal przehandlowana wdowcowi, który potrzebuje kogoś do opieki nad dziećmi. Tym samym Celia, potulna, nieładna i bez prawa głosu zostaje rozdzielona z siostrą Nettie, która ucieka z domu, by stać się misjonarka w Afryce. W Afryce niekodyfikowane prawo tubylczego plemienia Olinków okazuje się być w swoim zachowaniu niezwykle podobne, do tego od czego uciekała Nettie. 

Celia, która ze strachem podporządkowała się swojemu mężowi, pod wpływem jego kochanki, piosenkarki Cuksy Avery uczy się miłości i nabiera przekonania o własnej wartości. 

Piękna książka pisana w formie listów: do Boga, do Nettie i do Celii, porywa swoją bezpośredniością. W kręgu biednego murzyńskiego Południa nikt wówczas nie słyszał o supremacji ciemnoskórych Amerykanów, a cóż dopiero mówić o emancypacji czarnych kobiet. Alice Walker rysuje portrety silnych kobiet – Cuksy, która płaci wysoką cenę za swoją niezależność, Nettie, która postawiła na wykształcenie odrzucając zamążpójście, Sofii, która nie ugina karku przed przemocą, oraz Celii, która uczy się żyć bez strachu i stawiać na swoim. Kolor purpury to także obraz mężczyzn, którzy pod powłoką wpojonej im przez pokolenia brutalności nie są tacy straszni. 

Czytając cały czas ściskałam kciuki za biedną Celię, a ostatnie listy bardzo mnie rozczuliły. Polecam zarówno książkę jak i jej młodszą siostrę – film Stevena Spielberga z Woopie Goldberg w roli Celii.

Nieznośna lekkość bytu - Milan Kundera

Sześć zbiegów okoliczności na zawsze połączyło losy Tomasza i Teresy. Tomasz, lekarz, jeden z najlepszych w kraju chirurgów, wiedzie życie pełne przygód seksualnych. Do swojej natury kobieciarza potrafi dorobić całkiem zgrabną filozofię, dzięki czemu nie angażuje się w żaden związek. Do czasu aż w jego życie wkroczy kelnerka, Teresa oraz suka imieniem Karenin.
 
Powieść Kundery jest bardzo niesztampowym spojrzeniem na związek dwojga ludzi (nie licząc psa). Dla głównego bohatera seks i oddzielona od niego miłość biegną równoległym torem, nie stykając się na moment, ale mam wrażenie, że Teresa - choć uczuciowa z natury i skrzywdzona przez matkę, a więc i szukająca pewnego ciepła i stabilności, przejmuje coś ze sposobu patrzenia na świat Tomasza; choć cierpi w skrytości ducha, że musi dzielić ciało ukochanego mężczyzny z innymi kobietami, nie stara się wpływać na Tomasza. Jedną z większych ról w życiu pary odgrywa przyjaciółka i była partnerka Tomasza, Sabina, malarka kontestująca rzeczywistość komunistycznego ładu Czechosłowacji. 
Równolegle do relacji bohaterów poznajemy wydarzenia w 1968 roku, kiedy wojska sowieckie najechały Pragę. Wówczas polityka wkrada się w życie każdego obywatela, a opowiedzenie się po stronie wolności prowadzi za sobą daleko idące konsekwencje. Czy pozorna degradacja, wymuszona przez system przyniesie - paradoksalnie - ukojenie?
 
Powieść Kundery należy do najbardziej znanych przykładów literatury czeskiej. Doczekała się nawet ekranizacji z Danielem Day-Lewisem i Juliette Binoche, której jestem dość ciekawa. Kundera sięga do filozofii i metafizyki, co nadaje powieści wzniosłości; czasami brzmi to jednak zbyt metafizycznie i całość nabiera powietrza, jak balonik, by w następnej scenie opaść nie straciwszy nic ze swej ostrości. Momentami skandalizująca powieść obyczajowa zmienia się w traktat ontologiczny, dzięki czemu Nieznośna lekkość bytu jest powieścią naprawdę znakomitą.

Kultura kłamstwa (eseje antypolityczne) - Dubravka Ugrešić

Zbiór esejów Dubravki Ugrešić Kultura kłamstwa zawiera szczere, czasami zaskakujące wyznania, wspomnienia i przemyślenia. Dotyczą nie tylko szeroko pojętej „bałkańskości”, ale są uniwersalne – w czasach po II-wojnie światowej miliony Europejczyków musiało opowiadać się po stronie konkretnej etnicznej tożsamości, i na każdej szerokości geograficznej, niestety, ludzkość jak żyje będzie powielać ten schemat.
źródło: lubimyczytac.pl

W Jugosławii Tito żyło się dobrze. No, w każdym razie – jak stwierdza Ugrešić, lepiej niż na przykład u nas, w Polsce – kiedy myśmy mieli galopujący stalinizm, w Jugosławii puszczali westerny, a dzieciaki piły coca colę przez słomkę. Jednak myliłby się ten, kto wyciąga wniosek, że autorka chwali byłego dyktatora; z esejów sączy się gorycz, że żaden polityk nie pragnie dobra ludzi, a sławy, władzy, zwłaszcza tej nieograniczonej. Mimo dobrobytu nie obyło się bez zgrzytów, podziałów i pęknięć. Patriarchalne społeczeństwo widziało kobietę zmarginalizowaną, jako dodatek do mężczyzny, co wspaniale pokazuje elementarz, o którym pisze Ugrešić.
Lata 80-te tuż po śmierci dyktatora doprowadziły do wzrostu nacjonalizmu, a jakie były skutki, wszyscy dobrze pamiętamy. Każdy, dosłownie każdy musiał opowiedzieć się „po czyjej jest stronie”, choćby nie miał najmniejszej ochoty. Czyżby róża miała inaczej pachnieć, gdyby miała inną nazwę? Dla polityków niestety tak. Wojna wkroczyła w zwyczajne życie, za oknem działy się sceny, jak z filmów o II wojnie światowej. A co ze zwykłymi ludźmi?! Jak nie tylko żyć i zachować człowieczeństwo, ale jak uprawiać literaturę w czasie bratobójczych walk?
Ale Kultura kłamstwa to nie tylko polityka; ciekawy jest rozdział o palindromach, o powieści napisanej palindromem. Autorka z wielką erudycją pokazuje nam kulturalny świat Bałkanów, świat przed, po i w trakcie konfliktu. Nie możemy przecież zapominać, że Europa to nie tylko Francja, Niemcy, Anglia i my, ale i Bałkany właśnie, ze swoją wielowiekową historią, niejednorodnością i kulturą. Czytając Kulturę kłamstwa miałam wrażenie, że Ugrešić ma jakąś zadrę, niewyrównane rachunki z własną tożsamością, jakby nie do końca wiedziała, kim jest, kim ma być - Europejką, Jugosłowianką, post-Jugosłowianką, Chorwatką? Czy napis w paszporcie zmieni coś w tym, jak sami o sobie myślimy?
Przyznam, że eseje czytało mi się wspaniale, ale po doczytaniu ostatniego zdania miałam przesyt i mętlik – Ugrešić w Kulturze kłamstwa zawarła chyba wszystkie możliwe tematy związane z Bałkanami i na razie nie sięgnę po nic w tym stylu i z tego regionu. Ale – polecam, polecam bardzo serdecznie: przecież o to chodzi, żeby przyswajać sobie inne światy, prawda?

3 w 1, czyli trzy łyki polskiej literatury

Październik upłynął mi pod znakiem doskonałej polskiej literatury za sprawą spotkań, w których miałam przyjemność uczestniczyć. Sięgnięcie po rodzimą literaturę było więc naturalną konsekwencją.

W tym miesiącu na DKK omawialiśmy Wojciecha Jagielskiego Wypalanie traw. Doskonały beletryzowany reportaż o RPA, polityce Apartheidu, przemianach społeczno-politycznych, pretekstem do ukazania których było morderstwo dokonane na białym farmerze. Okazuje się, że ów farmer nie był przypadkową ofiarą, lecz znanym w okolicy przywódcą bractwa porównywanego z Ku Klux Klanem. Obraz murzyńskich gett, które przedstawia nam Jagielski przywodzą na myśl getta żydowskie z czasów II wojny światowej; podział rasowy naznaczony tak silnie, że jakiekolwiek mieszanie się, bratanie czy współdziałanie nie było możliwe. Niestety, po upadku Apartheidu, kiedy Nelson Mandela został prezydentem w kraju nie żyło się lepiej, wręcz przeciwnie, stanowiska obsadzanie według klucza, którym był kolor skóry odwróciło się o 180 stopni, i zamiast współdziałać, społeczeństwo zostało podzielone, jak dotychczas. Wypalanie traw ma gorzki wydźwięk: nawet bezkrwawa rewolucja nie przywróci ładu, dopóki oparta jest na zemście. 
*
Szczepan Twardoch to jedno z najgorętszych w tym sezonie nazwisk. Tegoroczny Laureat Paszportu Polityki, z wykształcenia filozof, socjolog, mieszkaniec Pilchowic (które są ode mnie o rzut beretem). Kiedy zobaczyłam Morfinę na półce z nowościami, to ją zgarnęłam tak szybko, że powietrze zawirowało. Zrobiłam sobie herbatkę, usiadłam, czytam. I w miarę jak poznaję specyficzny twardochowski język, to mnie jakieś mdłości biorą, jak przy czytaniu lektury szkolnej, powiedzmy takiego Przedwiośnia; jakby mi ktoś kazał to czytać, bo przyjemności tu nie miałam żadnej. Zapoznałam się z entuzjastycznymi recenzjami i co mnie najbardziej zdziwiło, to te bezkrytyczne peany pod adresem powieści. Na drugiej szalce wagi stały nieśmiałe "nie dałem rady", "bełkot". Co podobało mi się w powieści to przedstawienie głównego bohatera, po trosze tchórza, ale język na tyle kostropaty, że po stu stronach miałam dość. Całość bardzo przypomina (klimatem) pisarstwo Krajewskiego: dziwki, morfina, brud, dewiacje seksualne. Dostałam bonusik w postaci przedwojennego Gleiwitz (które autor przecież dobrze zna), oraz wzmiankę o szpitalu w Rybniku (u Krajewskiego również ów szpital "wystąpił"). Czy polecam? Jezu, no szczerze, nie wiem. Dziwne to było i raczej nie moja bajka. Co więcej, kiedy skończyłam, zostało mi do rozdysponowania jeszcze kilka kwadransów. Spożytkowałam je na początek Jadąc do Babagad i od razu mój mózg odpoczął. 
*
No i to jest ta trzecia pozycja z 3 w 1 - o spotkaniu autorskim ze Stasiukiem pisałam kilka postów temu. Nie mogłam się doczekać sięgnięcia po lekturę Jadąc do Babadag. Sięgnęłam i od razu mnie wciągnęło. Piękny język, piękny styl, bardzo sensualna pisanina, którą można poczuć, powąchać, dotknąć. Jeszcze jestem w trakcie, jeszcze nie skończyłam, ale wiem już, że to będzie jedna z lepszych książek, które czytałam. 
I w ten sposób doszłam do jednoznacznego wniosku - wolę literaturę faktu. Nie dla mnie beletrystyka, wolę reportaż, esej, biografię. Być może jakoś podświadomie wychodzę z założenia, że świat jest tak niehomogeniczny, że nawet fikcja wypada w porównaniu z nim blado?

Inszallah - Oriana Fallaci

Powieść Inszallah Oriana Fallaci dedykuje czterystu żołnierzom amerykańskim i francuskim zamordowanym w masakrze w Bejrucie przez sektę Dzieci Boga. Dedykuje ją mężczyznom, kobietom, starcom, dzieciom zamordowanym w innych masakrach w tym mieście i we wszystkich masakrach owej odwiecznej masakry, której na imię wojna. Powieść ta ma być wyrazem miłości do nich i umiłowania Życia.
Inszallah jest jednym z najbardziej wstrząsających zapisów wojny, jakie napisano; to okrucieństwo nie służy jednak samej sztuce, autorka nie lubuje się bowiem we krwi, lecz cały ten szok jest potrzebny, by pokazać bezsens wojny - Inszallah jest bowiem hymnem na cześć pacyfizmu.
Zgodnie z wyznacznikiem Hitchcocka powieść zaczyna się trzęsieniem ziemi, a po nim napięcie rośnie. Powieść otwiera jeden z najbardziej krwawych epizodów w historii światowego terroryzmu. Wojna w Libanie, Izraelczycy wycofali się zostawiając po sobie walczące o władzę frakcje Palestyńczyków; po masakrze na ludności cywilnej wkracza międzynarodowy kontyngent złożony z Amerykanów, Francuzów, Włochów i Anglików. Pewnego dnia dochodzi do dwu potężnych wybuchów, w których zmiecionych z powierzchni ziemi zostaje około czterystu żołnierzy. Fallaci pisze z perspektywy Włochów, którzy kilka strasznych minut czekają na wybuch trzeciej ciężarówki - zadają sobie pytanie, czy wysłano trzecią ciężarówkę z kierowcą-samobójcą pod ich bazę, tak jak pod bazy Amerykanów i Francuzów?
Strach, pragnienie życia, miłości i piękna jest obecny w sercu każdego żołnierza. Poznajemy cały przekrój społeczeństwa skondensowany do garstki mężczyzn, z których każdy ma życie, które zostawił zakładając mundur. Młodzi mężczyźni z małych miejscowości, zakochani w córce piekarza, czy sklepikarza, dobrze wykształceni, którzy znaleźli się tu jakby przez pomyłkę, starsi mężczyźni z dowództwa, którzy mają rodziny, pasje, naleciałości, wyimaginowane żony, do których piszą długie erudycyjne listy... Każdy żyje w cieniu śmierci, w zagrożeniu kalectwem. Każdy chwyta się ostatnich okruchów piękna i życia na tej entropicznej pustyni, która była niegdyś oazą znaną z wystawnego życia i legendarnych rozłożystych cedrów; czy jest to przyjaźń z pięcioletnią dziewczynką, czy seks ze zjawiskową kobietą, czy choćby kwiatek złożony na wspólnej mogile zmasakrowanych cywili.
Ten surrealistyczny wręcz obraz wojny przypomina mi swoim pacyfistycznym wydźwiękiem Paragraf 22; wojna, która niczemu nie służy, okrucieństwo, którego nie można niczym uzasadnić. Żołnierz to nie bezduszna maszyna do zabijania, troglodyta bez skrupułów, lecz człowiek, którym targa cała paleta emocji i uczuć, jak każdym innym. Jakiś czas temu na Joe Monster był felieton, co znaczy "ranny żołnierz"; my, przed telewizorem, radiem, czytający gazety oddychamy z ulgą, słysząc, że ktoś został "tylko" ranny, że przeżył. Tym czasem "ranny" często oznacza utratę rak, nóg, twarzy...

Inszallah powinna znaleźć się w kanonie, w spisie lektur człowieka myślącego, obok niej nie można przejść obojętnie, zostawia ślad, wręcz wypala na spojówkach  ponadczasowy obraz okrucieństwa wojny tak żywo namalowany przez Fallaci.

Przyznam, że to było moje drugie zetknięcie z Inszallah - na początku lat 90-tych ta dość gruba książka (prawie osiemset stron) stała na nocnym stoliku mamy. Czasami podczytywałam ją z wypiekami na nastoletniej twarzy. Ale zdawałam sobie sprawę z tego, że to książka poważna, dla dojrzałych; zapamiętałam tylko ujadające bezpańskie psy. Potem długo szukałam jej po antykwariatach, ale - jakby jej nigdy nie było. Jakaż była moja radość, kiedy niedawno ocalony Świat Książki umieścił ją w swoich propozycjach. Bardzo dobrze się dzieje, że wydaje się w Polsce tak wartościowe powieści, jak ta.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Świat Książki

W Japonii, czyli w domu - Rebecca Otowa

Japonia towarzyszy mi od najwcześniejszych lat. Jako mała dziewczynka pokochałam nadawany u nas serial Oshin, w programach ukazujących różnorodność świata podziwiałam rytuał parzenia herbaty, a japońska sztuka szturmem podbijała moje maleńkie serce choćby za sprawą teatrzyku o pięknej królewnie zaklętej w żurawia.
W dorosłym życiu sięgam po japońską literaturę (oczywiście Murakami, Kōbō Abe, Kakuzo Okakura, czy Kenzaburo Oe), oraz po tę opisującą Kraj Kwitnącej Wiśni. 
Ostatnio stałam się dumną posiadaczką W Japonii, czyli w domu, pióra Amerykanki od trzydziestu lat mieszkającej w niewielkiej wiosce pod Kioto. Rebecca Otowa pięknym, czasem lirycznym językiem opisuje swoje codzienne zmagania z obcą kulturą, której stała się częścią. Początkowo, jako młodej, niezależnej kobiecie było jej trudno podporządkować się patriarchalnemu społeczeństwu opartemu na sztywnych zasadach przestrzeganych od pokoleń. "Moje kuzynki - pisze Otowa - chciały, bym się dopasowała, ponieważ szczerze wierzyły, że tak będzie lepiej dla mnie i dla innych. Przekonywały mnie, że wszystkie japońskie żony robią to czy tamto. Wprawdzie każdy mógł się łatwo przekonać, rozglądając się po okolicy, że wcale tak nie jest, ale żony, które żony, które nie zachowywały się w idealny japoński sposób przedstawiono mi jako złe. W rzeczywistości stałam się bardziej japońska, niż inne żony w moim wieku." 
Rodzina Otowa zamieszkuje trzystuletni tradycyjny dom, w którym w zależności od pory roku wprawia się drzwi letnie lub drzwi zimowe. Ilustracje i zdjęcia w książce ukazują ten sam dom w latach 20-tych ubiegłego wieku i ten sam dom w niezmienionym kształcie u progu XXI-go wieku. 
Autorka opisuje w krótkich esejach obyczaje związane ze świętowaniem, obrzędami, domowymi bóstwami, oraz sprawami domowymi, takimi jak ogrzewanie, higiena. Jest rozdział poświęcony słodyczom i rozdział poświęcony księżycowi; "Kiedy Japończycy patrzą na Księżyc, nie dostrzegają, jak my, radosnej i trochę jowialnej twarzy życzliwego człowieka. Ich kultura nakazuje podziwiać królika ubijającego ryżowe ciastko omochi w wielkim drewnianym moździerzu." Jak mi to wyłuszczył mój mąż, to zrozumiałe dla fanów Czarodziejki z księżyca, bo ona miała na imię Bunny i jej tajne hasło zawierało coś o pieczeniu ciastek na Księżycu.
Czytając W Japonii, czyli w domu miałam wrażenie, że Amerykanie wszystkiemu się dziwią; dziwne są dla nich zmiany pór roku, tradycja i zwyczaje. Takie samo wrażenie odniosłam czytając Lekcje madame Chic. Być może dla nas, wychowanych w kulturze zdejmowania butów przed wejściem niektóre japońskie zwyczaje nie są wcale dziwne. Tak samo jak w Japonii tak i u nas nie wypada przyjść z pustymi rękami, wręczanie kopert jest zwyczajnym procederem (nie mówię o łapówkach rzecz jasna;), nosimy inne obuwie po domu, a inne na zewnątrz, dogrzewamy się piecykami, a teściowe, zupełnie jak ich japońskie odpowiedniki, uczą młode żony jak upiec tak a nie inaczej roladę, czy doprawić modrą kapustę. No i kiedy przeczytałam o specyficznych japońskich słodyczach, pakowanych "na prezent" od razu pomyślałam o naszych wymyślnych odpustowych słodyczach, o oblatach i szklokach. Kto wie, może prawdziwemu Ślązakowi bliżej do mieszkańca Kioto, niż by się wydawało?

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Świat Książki

Zdobywam zamek - Dodie Smith

Są książki, które idealnie wpasowują się w chwile; potrzebowałam czegoś uroczego i z humorem. I tak sięgnęłam po Zdobywam zamek Dodie Smith
Jakieś dwa lata temu (a może tylko rok?) czytałam dziecku 101 dalmatyńczyków tejże autorki. Na skrzydełku obwoluty przeczytałam, że jej najbardziej znaną powieścią nie-dla-dzieci jest I capture the castle. Niestety, próżno szukałam po bibliotekach, bo książka nie była tłumaczona! A na Wyspach wydano ją w 1948 roku. Ale polscy wydawcy chwała Bogu naprawili ten błąd i dostaliśmy tę fantastyczną książeczkę do rąk w tym roku.
Zdobywam zamek jest intymnym pamiętnikiem siedemnastoletniej Cassandry, która mieszka z rodziną w zrujnowanym zamku na angielskiej prowincji. A rodzinę ma całkiem oryginalną: ojciec (który moim zdaniem ma coś z Joyce'a) znany z jedynej jak dotąd powieści, ku zdziwieniu rodziny coraz bardziej dziwaczeje, macocha - bladolica muza artystów - gotuje, sprząta i farbuje ubrania, siostra Cassandry, Rose - niczym postać z Jane Austen, czeka na dobre zamążpójście. Jest jeszcze osiemnastoletni, przystojny jak młody bóg, Stephen szaleńczo zakochany z Cassandrze. Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły, ale gwarantuję, że przy scenie, w której w życie bohaterów wkraczają dwaj młodzi Amerykanie, rykniecie ze śmiechu! No i oczywiście mamy wspaniałe zwierzęta: suczkę Heloizę i kota - a jakże - Abelarda!

Cassandra ze swadą opisuje uczucia i perypetie, które przytrafiają się jej rodzinie; dzienniki są stenografowane (dziewczynki lubią szyfry) w trzech różnych zeszytach, które są jakby odbiciem statusu majątkowego rodziny (pierwszy zeszyt za sześć pensów, drugi został kupiony za jednego szylinga, ostatni za dwie gwinee). Bo rodzina choć dobra i wykształcona, to klepie biedę okrutną: "O, mój Boże, Topaz [macocha]  naprawdę gotuje jajka. Nikt mi nie powiedział, że kury wysłuchały naszej modlitwy. Ach, wspaniałe kury! Myślałam, że na kolację będzie tylko chleb z margaryną, a ja nie mogę się przyzwyczaić do margaryny tak, jakbym chciała. Dziękuję niebiosom, że nie ma jakiejś formy chleba tańszej od chleba". Po tym cytacie chyba rozumiecie, o co mi chodzi.
Główna bohaterka, taka fajna rezolutna nastolatka, stoi moim zdaniem w jednym szeregu z Elizabeth Bennet oraz Anią Shirley (nie Andzią!;) i czytając miałam wrażenie, że się z nią bardzo zaprzyjaźniam. Może to też przez fakt, że podejrzałam sobie obsadę filmu "Nie oddam zamku" i rolę Cassandry gra Romola Garai, którą po prostu uwielbiam (znacie ją zapewne choćby z czteroczęściowej Emmy, czy z Pokuty). No i teraz poluję na ten film.
Ale wracając do książki - jak już ostatnio napisałam, przypomina mi z jednej strony narratorkę Jajko i ja Betty MacDonald, przesympatycznej opowiastki o miastowej młodej kobiecie, która na odludziu zakłada z mężem kurzą farmę, a z drugiej strony marzycielskość Cassandry bliska jest bohaterowi Białych nocy Dostojewskiego.

No i dziwna rzecz: dziś ja się "wprowadzam" do nowego zeszytu. Poprzedni - jak zauważyło kilka osób - pochodził ze strychowych wykopków. Ten jest czarny, w twardej okładce i ma gumkę i zakładkę. Już się nie mogę doczekać, jak coś w nim zapiszę.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Świat Książki

Chwile wolności

Często wybieram biografie, dzienniki, wspomnienia. Lubię je. I te bezpośrednie, zupełnie nie pisane pod kątem ewentualnego wydania, i te, adresowane stricte do czytelnika. Poszerza się wtedy moja wiedza o pisarzu (aktorze, naukowcu, polityku, itp.), epoce oraz otoczeniu bohatera. Oglądam go jakby z innej strony, a są chwile, kiedy mam ochotę dopisać na marginesie - ja też tak mam!
Chwile wolności Virginii Woolf są dziennikiem prowadzonym w miarę regularnie od 1915 do 1941 roku. Woolf jest jedną z moich ulubionych pisarek, ale przyznam szczerze, że o jej życiu prywatnym wiedziałam niewiele. Niestety, już dawno została schowana do szufladek z etykietką "feministka", "lesbijka", oraz "samobójczyni". To ostatnie czyni z niej jeszcze jedną bombkę na drzewku, na którym "wiszą" Hemingway, Plath i inni. 

Woolf jest jedną z bohaterek Godzin (Cunningham zaczerpnął tytuł powieści - na podstawie której nakręcono film - wprost z Woolf, ponieważ taki był pierwotny tytuł Pani Dalloway); widzimy samotną, zdziwaczałą kobietę, która jest izolowana przez równie zdziwaczałego męża. Jednakże państwo Woolf byli bardzo towarzyscy (Virginia niekiedy narzekała na codzienne odwiedziny znajomych),  lubiani, uświadomieni społecznie i politycznie. Kiedy Virginia zarobiła na wczesnych powieściach "trochę grosza", wyremontowała dom, kupiła (wreszcie) wygodne fotele. Sama przyznawała, że pisze dla przyjemności, nie dla sławy (która nawiasem mówiąc męczyła ją), czy dla pieniędzy. Potrafiła ciężko pracować przy składaniu szpalt powieści w swoim wydawnictwie, Hogarth Press. Dziennik pełen jest zapisków o osobach, które spotykała; cudownie opisała Bertranda Russela, Katherine Mansfield, T. S. Eliota, oraz E. M. Forstera, z którymi się przyjaźniła. O szybsze bicie serca przyprawiła mnie notatka z 25 lipca 1926 roku, kiedy Virginia wraz z Leonardem gościli u Thomasa Hardy (już pisałam, że tą notatką byłam tak podekscytowana, że musiałam obudzić męża i mu o tym opowiedzieć).  

Chwile wolności to także zapiski intymne, w których skarży się losowi, że jej nie obdarzył dziećmi, a jej siostra, znana malarka, Vanessa Bell, ma ich troje. Długotrwałe i uporczywe bóle głosy (migreny?) oraz osłabienia przykuwały ją na długie tygodnie do łóżka. Virginia miała - jak chyba każda kobieta - kompleksy na puncie wyglądu, nie potrafiła się ubrać, nie cierpiała swoich włosów, często zdarzało jej się odmówić udziału w jakimś oficjalnym przyjęciu tylko dlatego, że wymagało ono kupna nowej sukni specjalnie na tę okoliczność. Raz z autobusu zapomniała zabrać ryzy papieru, a raz kilku książek.
Czytałam niedawno, że uważana była za antysemitkę. No cóż, dziwna to antysemitka, która poślubia Żyda i jest z nim szczęśliwa. Feministka? Tak, myślę, że tak i to w głębokim stopniu, ale nie w dzisiejszym sensie, raczej uważała, że obie płci są sobie równe. Czy miała skłonności safoniczne? Dobry Boże, a kogóż to, u licha, obchodzi?! Pisała wspaniałe, na wpół poetyckie książki, które były zauważone przez jej współczesnych, a dziś, takie pozycje jak choćby Fale, czy Do latarni morskiej wchodzą w skład kanonu, który wypada znać.

Chwile... są także zapisem przemijania. Przyjaciele, dalsi znajomi, rodzina, odchodzą po krótszych czy dłuższych chorobach. Są również śmierci gwałtowne, jak na przykład samobójstwo Dory Carrington, która odbiera sobie życie po śmierci jej bliskiego przyjaciela i mentora, Lyttona Strachey. 
Myślę, że po te dzienniki sięgnie każdy, kto lubi tego typu niespieszną prozę, oraz czytelnicy zakochani w Woolf. Nie każdy ma na tyle samozaparcia, by sięgać po blisko siedemsetstronicowe, pisane maczkiem zapiski, których część dotyczy podróży, podwieczorków, spacerów z psem. Ale - nie wiem, czy ktokolwiek z Was prowadzi dzienniki? - przyjrzyjmy się swoim zapiskom: dzisiaj wstałam o tej i o tej, na śniadanie zjadłam to i to, spotkałam tego i tego, kupiłam to za tyle. Proza dnia, plus kilka wspaniałych ciekawostek, przemyśleń, charakterystyk, zdań wartych zapamiętania. Właśnie tego spodziewam się po dzienniku, czy pamiętniku.

Koniec punku w Helsinkach - Jaroslav Rudiš

Koniec punku w Helsinkach w całości przeczytałam w autobusie, skąd słowo pisane teleportowało mnie do dusznego od papierosowego dymu baru Helsinki. Właścicielem Helsinek to dobiegający czterdziestki były panczur, Ole. Klientela składa się wyłącznie ze starych bywalców, ponieważ Helsinki są barem specyficznym: w dobie babyfriendly dizajnerskich knajpek, w których serwuje się dietetyczne latte, w bardze Olego można palić do woli, a do piwa serwuje się słynną solankę Gabi (przepis na skrzydełku), oraz rolmopsy (na deser są pączki). Równocześnie ze współczesną historią Olego, Franka, Prażaka i innych, możemy poznać fragmenty dziennika prowadzonego przez Nancy, nastolatkę z Jesenika. 
Dziennik Nancy, totalnej, zakręconej panczurki pisany jest żywym, klarownym, dosadnym językiem. Jej dojrzewanie przypada na okres schyłku komunizmu. I tu mamy polski akcent, bo autorka pamiętnika wspomina często o radiowej Trójce:
Bruder gapi się ze starymi na niemiecki serial o policjantach u Polaków a gach mówi że bez Polaków człowiek by mógł nie mieć telewizora i to samo jeśli chodzi o radio bo ja w pokoju nastawiam Trójkę i akurat gra Dezerter i myślę że Polacy są bardziej szczęśliwi od nas chociaż też mają komunizm. (…) Helmut mówi że u Polaków mówili że Pistolsom zawsze chodziło tylko o forsę i że wymyślił ich jeden facet co się nazywał Malcolm który też chciał na nich tylko zarobić ale może to tylko chrzanienie komuchów ale to prawda jak mówił Helmut że te wymuskane pancury z Anglii by się posrały jakby zaznali życia w CSRS gdzie no future serio znaczy no future.(…)
Dobrze że są Polacy. W Trójce grali The Cure Gleba ich lubi ale to żaden punk.
To właśnie dzięki Trójce Nancy poznała Die Toten Hosen, na których koncercie poznała Olego…
Mimo tego punkowskiego no future wyczuwa się jakąś nadzieję, a może to tylko młodość bohaterki sprawia, że dziennik jest taki dynamiczny i pełen poczucia humoru. 
Z kolei wątek Olego jest jakby pozbawiony nadziei. Pokolenie Olego przestało się buntować i dostosowuje się rzeczywistości XXI-go wieku. Pod miastem ktoś drąży tunel nie wiadomo po co, a samotność doskwierająca każdemu jest dojmująca i permanentna.
Koniec punku w Helsinkach znajdzie się chyba w dziesiątce powieści, które poleciłabym każdemu. Pierwsze skojarzenie miałam z powieścią Muzyka pop z Vittuli Mikaela Niemi – dorastanie i wątek muzyczny. Zdecydowanie lepsza niż Wierność w stereo – watek Olego i w. muzyczny. Poza tym bardzo miło czytać o Polsce opisanej w superlatywach. Na koniec zachęcę (zanęcę) Was jeszcze jednym cytatem: – Wiemy o was wszystko! – Major Menschik stukał palcem w broszurę z tabelką o wszystkich możliwych subkulturach i jeszcze przez chwilę z niej czytał: Skinhead – co wymawiał szkinchet – po niemiecku łysa głowa. Heavys – co wymawiał hejfiz – to wielbiciel ostrego rocka. New Romantics – co wymawiał noj romantits – to nowi romantycy, najgorsi dekadenci i samobójcy. Popper – co wymawiał pouper – to ulepszeni pederaści, którzy się perfumują i za wszelką cenę chcą się wyróżnić ładnym ubraniem.

O kotach - Doris Lessing (i dygresja o moim kocie)

O kotach autorstwa laureatki nagrody Nobla Doris Lessing powinni przeczytać wszyscy kociarze. Wspaniałe opisy kocich zachowań, harców, walki o zachowanie kota przy życiu, kolejne ciąże, ale i "pozbywania się" kociego potomstwa. Lessing wychowała się na farmie, w głuszy, z dala od cywilizacji. Na farmie niemal roiło się od kotów w różnym stadium zdziczenia. Potem, w czasie swojego dorosłego życia przez cały czas pod nogami pałętał się a to czarny, a to łaciaty mruczek. Czasami było ich kilka naraz; walczyły między sobą o uwagę człowieka, walczyły o teren i najlepszego partnera w czasie godów. Książkę oceniam bardzo pozytywnie, ale to pewnie przez moją skłonność do tych mądrych zwierząt.

Był moment - choroba czarnej kotki - kiedy się popłakałam. Przypomniał mi się mój Marcepan. Marcepan był czarnym kotkiem perskim, którego kupiliśmy od razu po ślubie. Do wyboru z hodowli był biały i czarny (oczywiście chciałam brać oba). Pierwszą noc przy włączonym kocim motorku spał u wezgłowia naszego łóżka. Trytrał całą noc! Maleńka czarna kulka z wielkimi oczami. Miękka i puszysta. Oczywiście jak to mały kotem miał dzikie zapędy: kiedyś siedziałam na fotelu, takim z lat 60/70 z oparciem i drewnianymi podłokietnikami, a ten na mnie szarżuje, wbija pazury w mój zadek i zwiewa gdzie pieprz rośnie! Zostało mu to wybaczone, zwłaszcza, że wyrósł z niego naprawdę przemiły kot. 
Kiedy poszliśmy do pierwszego szczepienia, pani weterynarz zauważyła coś niepokojącego. Coś, co wzięłam za białe cebulki włosów, okazało się być grzybicą. Niestety, miał to już z hodowli, co hodowcy zataili przed nami. Zamiast szczepienia kot dostał spray na grzyba. Po jakimś czasie dostał jedne, drugie, dziesiąte leki, ale piękne aksamitne futro trzeba było zgolić na zero!
W tym czasie byłam u lekarza, bo jak się okazało zaszłam w ciążę. Kiedy tylko Marcepan mnie zobaczył (usłyszał), podbiegł ze skargą w głosie - popatrz, popatrz co mi zrobili, kiedy ciebie nie było!
Ale, nie było innej rady. Futro zaczęło ładnie odrastać, ale choroba nie chciała odpuścić. A ja dostałam alergii na kocią grzybicę i musiałam smarować czerwoną szyję maścią (łagodną dla dziecka, które się we mnie rozwijało).

Marcek był kochanym kotem. Przybiegał z ogródka, kiedy potrząsałam puszką z jedzeniem; wbiegał wtedy po schodach i miauczał cały czas takim specyficznym mruczącym miaukiem, że juuuuż iiiidę, leeecę pęęęedzę:)
Lubił Whiskas z wątróbka. Najpierw wyjadał żółte poduszeczki, potem resztę. No i saszetki - robiłam mu takie zupki i najpierw wypijał sosik, potem "drugie danie". Po mleku kocim dostał takiej niestrawności, że o mało nie umarł. Właściwie nie jadł nic innego.
Kiedyś Nina (nasz York) przyniosła mu żabę - Marcepan obejrzał, powąchał, żaba skoczyła i Marcepan zwiał na górę. Podobnie było z myszą. Myślę, że Nina myślała o nim, jak o swoim dziecku, które musi nauczyć polować; kot zjawił się po pierwszej ciąży urojonej Niny. Cieszyła się jak dziecko, kiedy go zobaczyła (kot nieco mniej;). Te dwa zwierzaki żyły w najlepszej harmonii. 
Marcek nie był kastrowany. Uznaliśmy z panią weterynarz, że skoro nie psyka i nie ucieka, to mu oszczędzimy klejnoty rodzinne. To był kot domator, który niczym wierny pies (patrz: Nina) leży u boku swojego człowieka, kiedy ten czyta książkę, bądź zajęty jest czymkolwiek innym.
Tylko raz się zdenerwował: kiedy przyniosłam ze szpitala "moje młode". Uciekła wtedy na cały dzień. Już nawet rozklejałam plakaty, bo Marcek bał się nawet za winkiel wychodzić, ale wrócił. Pachniał piwnicą i wyglądał, jakby był w jakiejś zamknięty.
Uwielbiałam te jego mięciuteńkie łapki. To, jak dmuchał na mnie noskiem. Jaki był dzielny i cierpliwy przy zabiegach. Kiedy kołtunki pod pachami ładnie się rozczesywały przy szczotkowaniu, a kot w zadowoleniu mruczał. Kiedy miziałam go na kolanach, trytrał i trytrał, jakby miał motor wbudowany pod futrem. A kiedy wchodził do pokoju, miało się wrażenie, że pytał - co robisz? Wtedy mu odpowiadałam. Chrapał w nocy, kiedy spał w kątku przy łóżeczku Władka. Kochałam tego kota bardzo mocno. I myślę, że żadnego kota już tak nie pokocham.
Jakoś w styczniu, kiedy Władek miał niecały rok, kot źle się poczuł. Nie wiedziałam o tym; nasikał na dywanik, czego nie robił wcześniej. Zwaliłam to na karb walki o władzę z dzieckiem. Powtórzyło się kilkakrotnie, że nie korzystał z kuwety, a wolał dywaniki, wycieraczki i inne tego typu. W końcu strasznie miauczał i widać było, że coś jest nie tak. W poniedziałek sikał krwią i nie miał ochoty (siły) pić. Pani weterynarz powiedziała, że już jest za późno. 
Do końca trzymałam go za piękną, czarną, miękką łapkę. Dostał zastrzyk, źrenice mu się rozszerzyły... pierwszy raz widziałam jak ktoś odchodzi. Głaskałam go cały czas. Biedny kotem paradoksalnie zmarł na chorobę występującą najczęściej u kastratów. 
Do domu wróciłam z pustym transporterkiem.Żadne Czarne nie kręciło się pod nogami. Nie było dźwięku chrupek uderzających o ścianki metalowej puszki. Nie pamiętam, co zrobiłam z resztą żwirku? Był styczeń i nawet nie mogłam go pochować... 
Bardzo długo po nim płakałam. Właściwie tak się nieszczęśliwie stało, że po długiej chorobie trzy miesiące wcześniej zmarł mój tata. Kiedyś pojechaliśmy malować pokój taty i obaj - tata i kot - zapałali do siebie sympatią. I mam nadzieję, że teraz to on opiekuje się Marcpanem. 

Ręka Fatimy - Ildefonso Falcones

Ręka Fatimy jest nazwą amuletu muzułmańskiego zakazanego w czasach niepokojów religijnych w Hiszpanii. Stąd wywodzi się tytuł drugiej powieści Ildefonso Falconesa, autora bestsellerowej Katedry w Barcelonie. Osadzona w XVI wieku opowieść o nadziei i życiu na przekór przeciwieństwom losu. Hernando, młody mulnik, zakochuje się w uratowanej przez siebie ślicznej młodej Fatimie. Jednak na dziewczynę ma chrapkę ojczym Hernanda, zły i okrutny Brahim. W tle liczne rzezie, wypędzenia morysków, przemoc wobec kobiet. Tło historyczne jest wiernie odmalowane przez Falconesa, który nad powieścią pracował trzy lata, posiłkując się niezliczonymi dokumentami opisującymi tamte, brutalne czasy. W oko cyklonu historii wrzuceni zostają nasi bohaterowie, co owocuje pierwszorzędną powieścią awanturniczą; no bo czego tu nie ma?! jest zakazana miłość (zmysłową, bardzo zmysłową), namiętność, rządzę, chciwość, tajne misje, wielka politykę, Święte Oficjum, a nawet piękne konie nowej hiszpańskiej rasy. Ludzie tracą dłonie, kobiety i starcy sprzedawani są jako niewolnicy, a Koran przepisuje się po kryjomu pod karą auto da fe. Przyznam, że dziwnie czytało mi się opisy śmierdzących i niemytych chrześcijan - kiedy Hernando miał się wpasować w odpowiednią wiarę... miał śmierdzieć jak chrześcijanie. Jako, że są wakacje i człowwiekowi zbiera się na podróże szczególne wrażenie wywarły na mnie opisy cudnej Kordoby, która nosiła jeszcze ślady obecności Maurów.
Książka liczy sobie nieomal tysiąc stron. Jednak od pierwszej chwili czytelnik wsiąka bez reszty w opisywany przez autora, niebezpieczny świat. Przyznam szczerze, że koło pięćsetnej strony miałam przesyt, ale dzielnie doczytałam do końca. Na wakacje - jak znalazł:)

Przeczytane na wyzwanie Trójka e-pik
lekkie, wakacyjne czytadło
 

Spotkanie

W zeszłą sobotę miałam okazję ponownie spotkać się w gronie Śląskich Blogerów Książkowych. Umówiliśmy się w Złotym Ośle (pierwszorzędna restauracja wegetariańska!) na małą kawę i dużą zapiekankę. Pomysłów oczywiście mieliśmy mnóstwo i coś tam już się zaczęło klarować odnośnie Targów w Katowicach. 


Tym razem zdecydowałam się wyciągnąć jednego z moich mężczyzn:)  Władkowi bardzo się podobało, ale oczywiście kiedy już obejrzał towarzystwo chciał już iść do babci, która mieszka ulicę dalej. Kiedy już już się zbieraliśmy, stwierdził, że już nie chce iść do babci;) A kiedy potem przyznał, że mu się bardzo podobało i spytał, kiedy się jeszcze raz spotkamy. No, być może rośnie mały bloger?



Ale wracając do spotkania; na zdjęciu niestety, nie ma części składu z soboty, ponieważ niektórzy się nieco spóźnili, a inni musieli nas wcześniej opuścić. Stawiliśmy się w składzie: Julia Orzech, Karolina Małkiewicz (Isadora), Sardegna, Aneczka, Ktrya, Archer, Kasia (córka Aneczki) i Agnieszka (córka Karoliny), Q (który wykonywał zdjęcie grupowe), Aleksandra Radziejewska oraz Monika Badowska. 


Bardzo miło posiedzieć w tak fantastycznym gronie. Do tego scenerię mieliśmy naprawdę cudną, i potrawy przypadły, zdaje się, wszystkim do gustu:) Ciekawe, czy następnym razem przybędzie uczestników?



Norwegian Wood - Haruki Murakami

Norwegian Wood zdaje mi się najbardziej poetycką ze wszystkich książek Murakamiego. Jest utrzymana w ciepłych barwach. Taki przynajmniej odniosłam wrażenie. Wspomnienia są nasłonecznione, inne, jak twarz dziewczyny ze wspomnień, prześwietlone jak klisza fotograficzna. Dopiero w miarę postępowania opowieści klarują się i stają rzeczywiste, nasycone szczegółami.


Moje wrażenia, kiedy czytam Norwegian Wood

Na pozór zwyczajna historia chłopaka i dziewczyny wkraczających w dorosłe życie. Na ich wzajemnych relacjach głębokie piętno wywarła samobójcza śmierć ich wspólnego przyjaciela. Watanabe staje się niemal indyferentny w stosunku do całego świata, Naoko natomiast staje się nadwrażliwa; każdy płaci swoją cenę za pozostanie wśród żywych.
Pewnego dnia na drodze młodego mężczyzny staje ekscentryczna, krótkowłosa i niezwykle gadatliwa studentka Midori, która na swój sposób cofa atrofię uczuć bohatera. Równie ważną postacią jest jakby bóstwo opiekuńcze, Reiko, umuzykalniona współlokatorka Naoko, która z pamięci gra Beatlesów (między innymi tytułowy utwór).

Fakt, że akcja toczy się na przełomie lat 60/70 właściwie nie ma znaczenia, ponieważ jest bardzo uniwersalna - pierwsze fascynacje, przekraczanie progu dorosłości, itp. Murakami dotyka w niej również ważnego problemu samobójstw wśród młodych Japończyków. Élan vital a zarazem pęd ku śmierci. Jedynym, który zdaje się temu opierać jest Watanabe; jest częścią świata, ale w nim nie uczestniczy, nie przeżywa, staje się jakby obserwatorem. W jego postaci możemy dostrzec pewne zalążki schludnego outsidera z późniejszych powieści Murakamiego, gdzie z taką samą dokładnością i natężeniem opisywany jest seks, jedzenie, picie piwa, czy robienie prania.
Również szerokość geograficzna wydaje się jakby przekłamana - Japończycy czytający literaturę anglosaską, słuchający muzyki pop i popijający puszkowane piwo. Ponoć Noblista Kenzaburō Ōe wyraził wątpliwości, co do japońskości prozy Murakamiego, a jednak w jego rodzimym kraju powieści sprzedają się na pniu i to w rekordowych nakładach!

Kilka lat temu nakręcono film na podstawie tej powieści. [link]. Przyznam, że nie rozumiem, czemu żaden dystrybutor nie podjął się wprowadzenia Norwegian Wood na nasz rynek. Przecież Polacy pokochali tę specyficzną europejsko-japońską prozę. Bo nie wiem jak Wy, ale ja jestem zakochana od pierwszej powieści.

Przeczytane na wyzwanie 
książka, której akcja dzieje się w Chinach lub Japonii



Niektórzy lubią poezję...

Post o moich ukochanych wierszach miał powstać już dawno. Mam kilkoro ukochanych poetów; Dickinson, Hardy (sic!), Yeats, Majakowski, Gałczyński, Szymborska i Leśmian. Mój pierwszy Leśmianowski tomik jest małym kieszonkowym wyborem (Cudotwory miłosne), który jakieś 10-12 lat temu nosiłam w torebce. Drugi kieszonkowy, a właściwie torebkowy tomik to wybór Kwiatów Zła Baudelaire'a. Normalnie po książkach nie bazgrzę, ale te tomiki służyły mi nie tylko jako rozrywka, ale i jako notesy. Bo i numery telefonów (czyje???) i podkreślenia, odjazdy autobusów, a nawet - dziennik lektur końca 2001, całego 2002 i trzy pierwsze lektury 2003 roku. 


koniec 2001:
Mały Bies - Sołogub (ros, F1*)
Ballady i romanse - Mickiewicz (F1)
Portret Doriana Greya - Wilde (F1)
Opowiadania - Hłasko (F1)
Poezja - Verlaine (F1)
Lalka - Prus (F1)  

2002:
Opowiastki o Panu Bogu - Rilke (F1)
Gołąb - Suskind (F1)
Rewizor - Gogol (F1)
Pachnidło - Suskind (F1)
Trzech panów... - Jerome (F1)
Sklepy cynamonowe/Sanatorium pod klepsydrą - Schultz (F1)
Dublińczycy - Joyce (główna*)
Kocia kołyska - Vonnegut (gł.)
Zarys i główne zagadnienia filozofii - Z. Cackowski (gł.)
Bohater naszych czasów - Lermontow (gł.)
[pamiętam, że w tym czasie czytałam również Ibsena i Strindberga i nie rozumiem, czemu ich nie ma na liście?]
Manifest komunistyczny - Marks/Engels (gł.)
Heidegger i filozofia współczesna - Krzysztof Michalski (F1)
Ulisses - Joyce
Mała apokalipsa - Konwicki
Zamek - Kafka

początek 2003:
Metafizyka i pesymizm - z serii Nauka dla wszystkich
Witaj smutku - Sagan
Mur - Sartre

Wtedy bardzo dużo się uczyłam, żeby zdać egzaminy na studia i dostać się na upragnioną filozofię.  Właściwie to dziwne tak znaleźć stary spis, bo myślałam, że Suskinda czytałam w 2003 roku i nawet pamiętam pewną scenkę z tym związaną, a teraz wiem, że moje pamiętanie jest niekompletne. Oj, niezbyt wiarygodnym świadkiem w sądzie bym była:)
Ale miało być o poezji, więc ad rem - mój ulubiony wiersz Leśmiana:

Po co tyle świec nade mną, tyle twarzy?
Ciału memu nic już złego się nie zdarzy.

Wszyscy stoją, a ja jeden tylko leżę -
Żal nieszczery, a umierać trzeba szczerze.

Leżę właśnie, zapatrzony w wieńców liście,
Uroczyście - wiekuiście - osobiście.

Śmierć, co ścichła, znów zaczyna w głowie szumieć,
Lecz rozumiem, że nie trzeba nic rozumieć...

Tak mi ciężko zaznajamiać się z mogiłą,
Tak się nie chce być czymś innym, niż się było!


* - F1 i główna to po prostu biblioteki.

Lustra miasta - Elif Şafak

Powieść Lustra miasta kipi od pożądania i miłości, która jest "niezwykle zmysłowa i kobieca", a jest to "miłość niespełniona, bo tylko taka jest ciekawa" - powiedziała w radiowym wywiadzie tłumaczka literatury tureckiej Anna Sulimowicz. Tym razem Şafak przenosi nas w czasy inkwizycji, do XVII-wiecznego Madrytu. Bohaterami opowieści są dwaj bracia Antonio, który został medykiem podobnie jak jego ojciec, oraz Miguel, który żyje chwilą, piękna żona Antonia, która kocha się w Miguelu, sąsiadka, której los pozbawił małego synka, a także zimny jak lód inkwizytor, Alonso Perez de Herrera. Na pierwszym planie mamy soczyście napisaną historie namiętności i czarów miłosnych. Drugim składnikiem powieści są ożywione przedmioty; grusza rozdająca chętnie owoce biedakom, con (noc) i dzień igrające jak dwaj niesforni chłopcy, artefakty w domu czarownicy, etc. Personifikacje Şafak dodają powieści czegoś magicznego, onirycznego i nieuchwytnego. Jak gdyby widziała świat przez magiczne okulary, ukazujące życie duchowe przedmiotów codziennego użytku, oraz przyrody. Najpiękniejsze fragmenty powieści to sen Miguela (rozdział Kielich), oraz wędrówka wąskimi uliczkami Stambułu rabbiego Jakuba (rozdział Kanał). Przepięknie opisane plastycznym językiem nęci czytelnika wszystkimi zmysłami. Jest w niej coś modernistycznego, czego na pozór nie widać przez gąszcz dżinów, zaklętych przedmiotów i zmysłowości. 
To moja trzecia książka Elif Şafak i jestem zupełnie nieobiektywna, bo od pierwszego zdania autorkę pokochałam miłością wielką. Każda z jej książek jest zupełnie inna niż pozostałe, a jednak łączy je przenikliwe spojrzenie, piękny, bogaty język i erudycja autorki. Trochę ciężko jest mi pisać na ten temat, bo kiedy się coś kocha, to się to kocha i cześć. Czytam i słucham na temat Şafak dosłownie każdą wzmiankę, więc namawiam do odsłuchania audycji: Tylko miłość niespełniona może być ciekawa
Myślę, że każdemu z czystym sercem będę polecała książki Thomasa Hardy'ego, Virginii Woolf, Haruki Murakami i właśnie Elif Şafak.
Książka przeczytana z przyjemnością na wyzwanie Pod hasłem (hasło na czerwiec: państwa-miasta)

Gdyby głupota miała skrzydła, pani fruwałaby jak gołębica!

Pierwsze co robię po otworzeniu rano oczu, to nastawiam Trójkę. Dziś łączyłam, a tam Niedźwiedź i Nohawica. Oho, ale się zgrało - pomyślałam. Zgrało się bardzo, bo akurat wczoraj wieczorem skończyłam książkę Szpital na peryferiach (Nemocnice na kraji města), którą dostałam na Czeskiej

Należę do pokolenia trzydziestolatków, które jak przez mgłę kojarzy serial. TVP wyświetlało go zdaje się w połowie lat 80-tych, a sam serial kręcony był na przełomie 70/80. Trochę muzyki, ogólny kameralny klimat i niejasne poczucie, że serial był naprawdę popularny. Niestety, nie pamiętam ani postaci, ani perypetii bohaterów. Ale "gołębicę" pamiętam!
Po sięgnięcie po Szpital zachęciło mnie wyzwanie Book-trotter; w czerwcu uczestnicy mają za zadanie przeczytać coś czeskiego autora. Przeczytałam z czystej ciekawości troszeczkę konfrontując czeskich lekarzy z współczesnymi, znanymi choćby z Grey's Anatomy. Z tej konfrontacji zwycięsko wyszedł bezapelacyjnie doktor Stosmeier, starszy ortopeda o wielkim poczuciu humoru, który, mogę śmiało powiedzieć "ukradł" serial innym postaciom. 
Dla niewtajemniczonych zarysuję deczko fabułę: do szpitala w podpraskim Borze przyjeżdża młoda pani chirurg, Elżbieta Chunkowa. W tym samym czasie na oddziale reanimacyjnym zjawia się ciężko ranny hokeista Rezek. Ordynatorem oddziału ortopedii jest Karel Sowa (starszy, - junior bryluje w praskim szpitalu). Oprócz tego na oddziale pracuje Błażej, znany ze swojego zamiłowania do pięknych kobiet,  dr. Kralowa, która marzy o dziecku (ale bez męża), czarująca, ale małomówna pielęgniarka Ina, oraz siostra Hunkowa, która... fruwałaby jak gołębica. 
Książkę czyta się bardzo szybko. Nie trafiłam na informację, ale myślę, że jest napisana na podstawie scenariusza. Nie brakuje w niej humoru, oraz takiego życiowego ciepła - ale może to takie moje nostalgiczne podejście. 
No to co, na obiad knedliczki?

Czas aniołów - Iris Murdoch

Niewielka objętościowo (w stosunku do innych dzieł autorki) powieść Czas aniołów budzi skojarzenia ze skandynawskim dramatem - mam na myśli Strindberga, Ibsena, czy współczesnego Murdoch Bergmana. Kameralny dramat, który równie dobrze mógłby zostać wystawiony na scenie, rozgrywa się wedle najlepszych klasycznych reguł, wiodąc ostatecznie do tragedii. Klaustrofobiczny klimat starej (zapewne wiktoriańskiej) plebanii, potęguje nieustająca mgła, spowijająca domostwo usytuowane na wyspie, czy półwyspie. Niejako osobą dramatu Murdoch uczyniła ważną w jej powieściach filozofię, a bliżej, heideggerowskie bycie-ku-smierci. obecne są także rozważania na temat Boga, jego braku i moralności, na którą ten brak wpływa, co przewija się w dyskusjach pastora, który dotknięty jest niewiarą, oraz jego brata, piszącego teologiczne magnum opus. 
Ciekawymi postaciami są ciemnoskóra służąca, Pattie, do której od pierwszych chwil czytelnik nabiera ciepłych uczuć, a także podstarzały uchodźca z Rosji, Eugeniusz, wychowujący krnąbrnego syna, Leo, chcącego pozować na domorosłego Raskolnikowa mitomana. 
Czas aniołów Iris Murdoch pozwalam sobie zaliczyć do "rasowej literatury", która dziś już jest praktycznie na wymarciu. Ta niezmiernie elektryzująca proza powstała bowiem w połowie lat 60-tych ubiegłego wieku. Boleję nad tym, że dziś nie wydaje się ponownie tekstów tej wspaniałej brytyjskiej pisarki, choć dziwi mnie, że wydawcy przespali czas, kiedy na naszych ekranach gościł doskonały skądinąd film biograficzny, zatytułowany po prostu Iris.

Książka przeczytana na wyzwanie Trójka e-pik
książka z motywem anioła

Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej - Sławomir Koper

Gdybym miała kiedykolwiek stworzyć sobie świat w startreckowskim holodecku, byłby to świat Drugiej Rzeczypospolitej. Epoka ta fascynuje mnie od lat. Był to czas bez wątpienia wielkich polityków, wielkich artystów oraz epokowych przemian społecznych. 
Jest ktoś, kto zajął się tą epoką w sposób naukowy i od lat przybliża ją czytelnikom. Sławomir Koper wydaje nieomal taśmowo wspaniałe książki dotyczące życia kulturalnego, nieomal od podszewki, które czyta się jednym tchem. Szczególna chwała mu za przybliżanie biografii zapomnianych.
W przemowie do książki Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej autor  pisze: Barwna epoka, inteligentne i piękne kobiety. Tak najkrócej i chyba najtrafniej można podsumować treść tej książki. Koper zaczyna od naszkicowania epoki: międzywojnie było istnym odrodzeniem kobiet, które uzyskały prawa wyborcze, zaczęły robić kariery, a także regularnie pracować, już nie tylko jako bony czy guwernantki. Ponoć mężczyzna jest głową rodziny, ale to kobieta jest szyją, która tą głową kręci. Jadwiga Beck, żona generała Becka zdaje się doskonale potwierdzać tę tezę, miała bowiem niebagatelny wpływ na politykę i karierę męża; jak zresztą większość ówczesnych żon dygnitarzy.
Koper sięga także do biografii wielkich pisarek epoki, i tak przybliża czytelnikom postać Zofii Nałkowskiej, oraz Ireny Krzywickiej (która już przed wojną pisała o PMSie!!!), a także Marii Dąbrowskiej. Ciekawym wątkiem są kłopoty z egzekwowaniem należności od wydawców - stanowcza postawa Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, oraz dziwnie niezaradna Dąbrowska. Każda z wymienionych artystek miała luźny stosunek do instytucji małżeństwa, co potwierdzały liczne flirty i romanse. 
Jeden z rozdziałów poświęcił autor także kobietom Witkacego; właściwie kobietom, które zniszczył.
Koper przypomniał także biografię Katarzyny Kobro, wspaniałej rzeźbiarki o szerokich horyzontach i tragicznym życiorysie, o czym świadczą zwłaszcza jej małżeńskie perypetie. 
W świat Skamandrytów wprowadza nas rozdział poświęcony Marii Morskiej, muzie poetów międzywojnia.
Rzutem na taśmę przeczytałam także książkę Kopera poświęconą przedwojennym gwiazdom. Czyli... cdn.

Nagasaki - Eric Faye

Na koloniach, w akademiku, czy w pracy może się zdarzyć, że ktoś... cichaczem podpija wam sok z butelki, zjada jogurt, czy wyjada płatki śniadaniowe. Zdarza się. Ale co zrobić, kiedy jedzenie znika w tajemniczy sposób, mieszka się samemu, a lodówki nie dzieli z innymi? Paranoja? Może...
Tak zaczyna się nagrodzona Grand Prix Akademii Francuskiej powieść Erica Faye Nagasaki. Samotny starszy pan, Shimura-san, pracujący jako meteorolog, stwierdza, że jego żywność w tajemniczy sposób znika z lodówki. Czy ktoś u niego zamieszkał, czy może to duch? A może z bohaterem coś "niedobrego" się dzieje? Powieść ma niespełna sto stron, ale niesie ze sobą duży ładunek emocjonalny i moralny. Faye wspaniale wczuł się w ducha Japonii i czytając miałam wrażenie, że nie napisał tej powieści Francuz, a Japończyk. Z początku Nagasaki przypominała mi Gołębia Süskinda, ale inaczej niż w przypadku Jonathana Noela (główny bohater Gołębia), Shimura nie drażnił mnie, a intrygował. Co do stylu powieści bliżej tu zdecydowanie do takich mistrzów jak Yasunari Kawabata (Tysiąc żurawi), czy Kazuo Ishiguro (Malarz świata ułudy, Pejzaż w kolorze sepii), niż prozy stricte europejskiej. Na kartach powieści jest informacja, że Faye zaczerpnął pomysł z informacji prasowej. Nie wiem, czy to prawda, czy zabieg literacki, ale być może jeszcze raz okazuje się, że życie pisze lepsze scenariusze niż by się mogło wydawać. 

Ta książka bierze udział w Majowa Trójce E-pik [książka, która została nagrodzona/której autor został nagrodzony]

Okruchy wspomnień - Stanisław Arct

O rodzinie Arctów pisałam kilka postów temu, przy okazji omawiania książki Gawędy o księgarzach. Gawędy wyszły spod pióra Zbysława Arcta, którego stryjem jest Stanisław, wieloletni księgarz, wydawca i autor Okruchów wspomnień. Książka wydana jest pół wieku temu przez PIW. Znalazłam w niej trzy takie powiedzmy główne nurty: wspomnienia księgarza, wspomnienia ziemianina, zupełnie niezwiązane z księgarstwem, oraz bardzo przydatne statystyki i opracowania. Wszystko razem tworzy spójną całość, którą czyta się bardzo dobrze. Oczywiście zrobiłam mnóstwo notatek różnej maści: o technikach typograficznych, przedwojennych księgarzach, a nawet o powozach konnych, które się pod koniec XIX-go wieku wynajmowało. Arct podaje wiele ciekawych szczegółów z zakresu księgarstwa, na przykład to, że pierwszą drukarnię w Warszawie (książka skupia się na Kongresówce) otworzył w 1624 roku Jan Rossowski, a kolejną Piotr Elert w 1643 roku. Dane zestawione są nierzadko w tabele obrazujące wzrost ilości księgarń, z których można się dowiedzieć, że w przedwojennej Warszawie było ich ponad setkę, a na całym świecie blisko tysiąc (trzy w Berlinie, po dwie w Wiedniu, Paryżu, Westfalii, jedna w Monachium, Londynie i Pradze, ale za to ani jednej w Kanadzie!).
Ze smutkiem pisze Stanisław Arct o pamiątkach rodzinnych, dokumentacji, bibliografii, wreszcie o firmie, które starto z powierzchni ziemi w czasie powstania warszawskiego. Ocalały właśnie te okruchy wspomnień, którymi dzieli się autor z czytelnikami. Opisując losy wydawnictwa operuje nazwiskami bardziej, czy mniej znanymi, a także całkiem już dziś zapomnianymi; jak młody Or-Ot migał się od wywiązania się z kontraktu, jak pięćdziesięcioletnia Konopnicka postanowiła zostać pisarką dziecięcą, pisze Arct także o twórcach podręczników, na które istny boom nastał po 1905 roku, a także o ewolucji książek dla dzieci, które najpierw powstawały zagranicą jako ilustracje, pod które pisało się teksty. 
Oczywiście dokończyłam Arctowskie drzewo genealogiczne, żeby się połapać w pokrewieństwie. Ciekawa jestem dalszych losów rodziny. 
Może Was dziwić, że ostatnio tak rzadko pojawiam się w moim małym blogowym królestwie. Na 17-go (urodziny synka) skończyłam remont i dziecko dostało własny pokój. Poza tym czytam, oglądam zaległe filmy, szydełkuję, czyli to, co zwykle. Udało mi się także zrzucić zbędne kilogramy. Poza tym jest kilka spraw, nad którymi muszę się głębiej pochylić, ale to temat na dłuższy wywód. 
Co teraz? Umyje podłogę, zrobię coś szybkiego na obiad i biorę się za szydełko, a potem za książkę. Na dziś: Mirona Białoszewskiego Tajny Dziennik. A wczoraj dowiedziałam się, że w maju będziemy gościć w Rybiku Mariusza Szczygła. Już się ciesze:)