Header Image

Kazuo Ishiguro - malarz świata ułudy

Kazuo Ishiguro urodził się w 1954 roku w Nagasaki. W wieku sześciu lat przeniósł się do Guildford (Surrey, Wielka Brytania), gdzie jego ojciec, oceanograf dostał pracę w Instytucie oceanograficznym. Po ukończeniu szkoły, młodu Ishiguro wiele podróżował pisząc przy tym dzienniki. W 1978 podjął studia na Uniwersytecie w Kent, gdzie uzyskał tytuł licencjata z Angielskiego (literatury angielskiej) oraz z filozofii. Następnie tytuł magistra uzyskał na Uniwersytecie Wschodniej Anglii.
Jego pierwsza powieść powstała po kursie kreatywnego pisania, na który uczęszczał. "Pejzaż w kolorze sepii" (A Pale View of Hills, 1982 r.) zwrócił uwagę zarówno krytyków, jak i czytelników. Kolejne powieści - Malarz świata ułudy (An Artist of the Floating World, 1986 r.), Okruchy dnia (The Remains of the Day, 1989) potwierdziły status Ishiguro. Ponadto Ishiguro jest także autorem powieści: "Niepocieszony" (The Unconsoled, 1995 r.), "Kiedy byliśmy sierotami" (When We Were Orphans, 2000 r.), oraz ostatnio zekranizowanej "Nie opuszczaj mnie" (Never Let Me Go, 2005 r.)
Był współtwórcą czterech utworów Stacey Kent's, a także scenariusza do filmu "Biała hrabina".

To tyle biogramu. A teraz kilka słów ode mnie. Ishiguro jest jednym z moich ulubionych pisarzy. Odkryłam go w zeszłym roku. Pierwszą książką, po którą sięgnęłam było "U schyłku dnia" (Okruchy dnia). Powieść napisana z wielkim kunsztem, bardzo miło się ją czytało. Cały czas miałam przed oczyma wspaniałą ekranizację z Hopkinsem i Thompson. Później sięgnęłam po "Malarza świata ułudy". Książka ma niesamowity klimat. Ishiguro w wywiadach mówił o inspiracji starymi filmami japońskimi (wyjechał w Japonii mając 6 lat, więc raczej pamięta klimat, niż konkret, co obecne jest w jego prozie). Na dobre rozkochał mnie powieścią "Pejzaż w kolorze sepii", co raczej tłumaczyłabym jako zamglony, czy rozmazany, zatarty, jak pamięć bohaterki. Co dziwne, paniom z mojego DKK powieść zupełnie nie przypadła do gusty, co było powodem zażartej dyskusji. Ja nie uważam, że trzeba wszystko opisywać; konstrukcja powieści polegała na ulotności i złudności pamięci/niepamięci.
Niestety kolejne książki rozczarowały mnie: reminiscencje kafkowskiego świata w powieści "Niepocieszony" drażniły mnie do tego stopnia, że porzuciłam książkę w połowie. "Kiedy byliśmy..." było średniej jakości czytadełkiem i widzę tu zbieżności z późniejszym filmem "Biała hrabina" (myślę, że akurat film miał dobry scenariusz, ale gra aktorska pozostawiała wiele do życzenia). Natomiast przez "Nie opuszczaj mnie" ledwo przebrnęłam. Już na samym początku połapałam się o co chodzi i tylko stęknęłam "znooooowu klonowanie...". (O filmie pisałam jakiś czas temu). tak więc mam nadzieję, że skoro średnio wydaje jedną książkę na pięć lat, może wyda coś, co będzie równie dobre, klimatyczne i zostanie w moim czytelniczym serduszku.

o kibicowaniu, jedzeniu i małych rzeczach, które cieszą

Wczorajszy mecz był koszmarem daltonisty - zielone i niebieskie ludziki biegające po zielonej murawie. Na naszym małym telewizorku wszystko się mega zlewało ze sobą i widziałam biegające kreseczki. Oczywiście, że kibicujemy. No, może nie od pierwszych minut, ale na okrągło biegamy na dół pożyczyć pilota do tv. O mały włos nie byłoby już ani jednego pilota, bo Wład nagle krzyczy "mam! mam pilota!" i w tej właśnie chwili, jak w zwolnionym tempie widzę jak pilot wypada z małych łapek, szybuje w powietrzu i roztrzaskuje się na drobne kawałki na posadzce. No, ale udało nam się umieścić guziczki w dziurkach. Tylko teraz wszyscy mają problem, bo przemieścił się czerwony guziczek.
Ten weekend miałam troszkę odmienny od pozostałych (bo zostałam w domu), ale i tak mnie nosiło i w sobotę pojechałam z Małym na zakupy, a w niedzielę był u nas odpust. I oczywiście w ramach hobby pookładałam wszystkie rzeczy w szafkach:)
W ogóle zaczyna mieć paranoję: Małemu przylepiło się do głowy ziarenko siemienia lnianego (nie wiem jak, po prostu się przylepiło), a ja narobiłam rabanu, że kleszcz pożera mi dziecko. W ostatnich dniach Władek ma niesamowite teksty: przeszedł na dietę chrupkowo-lodową, ale zapragnął robić grilla, ja tam się na grillowaniu znam jak pies na gwiazdach, więc zaproponowałam "udawane" bbq, na co Wład skwitował "mama, dobrze kombinujesz".
Albo spytał babci, jak się nazywa nasza ulica. No, tak i tak. A chodnik?
Albo kiedy dopiero co zaścieliłam łóżka Władek zaczął po nich namiętnie skakać, łapię się za głowę z okrzykiem "Matko!", a Władek na to "dziecko!".
Ale wracając do diety chrupkowo-lodowej: wczoraj o 20;30 Wład zażyczył sobie makaron (taki z ludzikami) i rosół. No ok, jak jesteś taki niejadek, myślę, to może sobie troszkę pojesz. No więc zeszliśmy na dół, zagotowałam rosół, makaron gotował się pół godziny, potem chłodziłam, dmuchałam, że aż się zapowietrzyłam, wreszcie podałam dziecku zupę. Władek spróbował, oblał piżamkę i stwierdził, że już nie chce, bo nie lubi być mokry. Aaaaa!
Tak jeszcze a propos jedzenia: co w tygodniu schudnę, to w weekend nadrobię. Czytam "Jedz, módl się, jedz" M. Bootha, o kulinarno-duchowych rozkoszach Indii i tak mnie na kuchnię indyjską naparło, że w piątek zrobiłam curry. Tylko mnie nie pytajcie jak to się stało, że przypaliłam rodzynki (sic!), które w rezultacie wyglądały, jak żuczki gnojarze. A z książki dowiedziałam się, że na oryginalną masalę składa się mniej więcej 30 przypraw.
Na odpuście było fantastycznie. Nie wiem, kto bardziej suszył zęby - ja, czy Władek. Dwa razy byliśmy oboje na gokartach, a raz Wład z tatą, potem dwa razy sam na ciuchci, a ja latałam w powietrzu na niesamowitej karuzeli (wgniata w fotel!). oczywiście nabyliśmy suweniry: kupiłam sobie opaskę do włosów, Adam okulary, a Władkowi kupiliśmy wózek na zakupy i brzdąkającą gitarę. Żal, że drewnianych kogucików nie ma, ale pewnie w Chinach drzew brakuje;)